Jedni kochają psy, drugich fascynują koty. Są też admiratorzy innych zwierząt, na przykład saren, zwłaszcza gdy sarny pięknie umierają. No i miłośnicy ptaków – wyposażeni w lornetki ptasiarze, uganiający się po polach i lasach za kolejnymi gatunkami, studiujący atlasy i fotografujący wszystko, co lata. Nasz bohater właśnie ptaki sobie upodobał, choć właściwie nie potrafił ich rozróżniać ani po upierzeniu, ani po śpiewie. Po prostu lubił na nie patrzeć. Podczas samotnych spacerów często gapił się w niebo na kołujące stada albo liczył te siedzące na przewodach wysokiego napięcia. Ale bez egzaltacji – nigdy nie porównywał ich do nut na pięciolinii ani nie myślał o lataniu jako symbolu wolności. Nie czytał nawet Whartona.
Nazwijmy go Jerzy K. – będzie trochę śmieszniej. Przyda się to ziarnko żartu, bo życie Jerzego K. zbyt wesołe nie było. Pracował jako sprzedawca (doradca klienta) w hipermarkecie budowlanym. Sprzedawał ludziom lampy, umywalki, listwy przypodłogowe i kleje do glazury. Doradzał, jak umiał, przy czym starał się być szczery. Jego ulubiona fraza (Ja bym tego nie kupił) nie pomagała w osiąganiu dobrych wyników sprzedaży. Zarabiał niewiele, ubierał się byle jak. Odkąd opuściła go żona, był zamkniętym w sobie samotnikiem. Wieczorami oglądał filmy, czasami grał na flecie jakieś łatwe utwory – dawno temu rodzice posyłali go do szkoły muzycznej. Z pracy najczęściej wracał pieszo, kupując po drodze coś na zjadaną przed telewizorem kolację.
Wrona leżała na środku ulicy, właściwie uliczki – utwardzonej drogi gruntowej na przedmieściach. Zapewne potrącił ją jadący tędy samochód, potem jeszcze przejechało po niej kilka innych. Spłaszczony placek czarnych piór z dobrze jeszcze widocznym dziobem wyglądał jak kantorowski assemblage z parasolem – Jerzy K. widział to kiedyś w muzeum sztuki. Może dlatego zapatrzył się w plamę na jezdni. Wrócił do domu, ale coś nie dawało mu spokoju. Wziął aparat fotograficzny, łopatkę i wrócił na ulicę. Zrobił zdjęcie (przez pewien czas używał go jako tapety w komputerze), a zwłoki ptaka zakopał na pobliskim trawniku. Nie, nie oznaczył miejsca w żaden sposób, nie wypowiedział też żadnej formuły pożegnania. Nie do końca rozumiał, po co to robi. Potem był jeszcze zagryziony przez kota ptak w parku i jakieś pisklę, które wypadło z gniazda. I nagle zaczął je zauważać – szpaki rozbijające się o ekrany akustyczne, zatrute czymś gołębie, zamarznięte wróble. Za każdym razem je zakopywał. Zdjęć więcej nie robił.
Z czasem małą łopatkę (taką składaną saperkę ze swojego hipermarketu) zaczął zawsze nosić przy sobie. Z pracy wracał okrężną drogą i prawie zawsze znajdował jakiegoś martwego ptaka. Nieraz więcej niż jednego. Sprawę załatwiał na miejscu, a jeśli nie było akurat pod ręką kawałka ziemi, zabierał zwłoki do foliowej torby. Zakopywał je niedaleko domu, na takiej niby-łączce między torami kolejowymi, wiaduktem i ogródkami działkowymi. To nie miały być żadne ceremonie – po prostu robił w mieście porządek. Znajomi, którzy dowiedzieli się o jego dziwnym zwyczaju, zaczęli do niego dzwonić jak do firmy pogrzebowej. W dodatku sądzili, że sprawiają mu przyjemność.
W niedziele nie pracował, sklep był teraz w prawie każdą zamknięty. Nie zbierał też martwych ptaków. Za to w niedzielne poranki zaczął przychodzić na swój ptasi cmentarz. Siadał sobie na trawie i podgrywał jakieś strzępki melodii na flecie. Czasem odnosił wrażenie, że towarzyszy mu sporo ptaków, ale może tylko tak mu się wydawało. Jednak po paru tygodniach nie można było już mieć wątpliwości – ptaki naprawdę się zlatywały. W dodatku zaczęły naśladować grane przez niego frazy. Przynajmniej te bardziej uzdolnione, reszta wrzeszczała po swojemu. Nie, to absurd – pomyślał. – Jeśli człowiek chce, pozwoli oszukiwać się własnym zmysłom. Ptaki po prostu śpiewają…
W słoneczną, wiosenną niedzielę ktoś akurat tamtędy przechodził. Zatrzymał się, posłuchał, usiadł z boku i został do końca. Następnym razem dołączył ktoś inny. Wkrótce niedzielne koncerty zyskały grono stałych bywalców i pewną sławę, potwierdzoną wpisami na Facebooku i nieoficjalnymi nagraniami na Youtubie. Zainteresowały się nimi nawet lokalne media, które zaczęły Jerzego nazywać Franciszkiem od Ptaków, dyskretnie omijając problem jego ewentualnej świętości. Publiczności przybywało, niektórzy chcieli rzucać muzykowi drobne monety, rozentuzjazmowane nastolatki zostawiały mu maskotki, a pewien trzeźwo myślący gość postawił przed nim butelkę niezłego koniaku. Jerzemu te dowody popularności nie przeszkadzały, ale też nie ekscytował się nimi w najmniejszym stopniu. Uśmiechnął się dopiero, gdy pewnej niedzieli dołączyła do niego nieśmiała wiolonczelistka, która z wyczuciem podjęła grany akurat temat.