Niedawno pisałem tu o palio – odbywającym się w Sienie wyścigu koni. Pisałem o wspaniałym triumfie biało-czerwonej żyrafy (link) i o wielkich emocjach. Nie będę się powtarzał, ale… palio w każdym roku odbywa się dwa razy. 16 sierpnia transmisję w telewizji RAI zacząłem oglądać na spokojnie, bo moja Żyrafa nie startowała. Ale jednak mocji nie zabrakło – zwycięzca został wyłoniony po dramatycznych wydarzeniach. Na jednym z zakrętów reprezentujący Selvę (Las) dżokej zawadził o narożnik i spadł z konia. Ogier Remorex trochę zgubił rytm i spadł z drugiej pozycji na czwartą. Ale biegł dalej i… wpadł na metę łeb w łeb z jednym z rywali. Konsternacja, fotokomórka, radość. Z okna ratusza zostaje w końcu wywieszona flaga z zielonym drzewem – tak, Remorex wygrał. Palio dla Selvy!
Gdy podobna sytuacja ma miejsce w tradycyjnych wyścigach, na przykład na Służewcu, koń bez jeźdźca może sobie do mety dobiec (przecież nikt go nie złapie), ale i tak nie ma szans na zwycięstwo – liczą się tylko konie z jeźdźcami na grzbiecie. W Sienie jest inaczej – samotny koń ma prawo wygrać, jeździec jest w tym wszystkim mniej ważny. Różne są zwyczaje i różne regulaminy, zwolennicy obu rozwiązań mają swoje argumenty. Dla żartu sprawdziłem jeszcze, jak to jest w wyścigach motocyklowych. Jest jeszcze inaczej – od niedawna motocykl może sam przejechać linię mety i jeździec nie zostanie zdyskwalifikowany. Ale o kolejności i tak decyduje moment osiągnięcia mety także przez motocyklistę. Taką modyfikację wprowadzono po wcale nierzadkich przypadkach, gdy cieszący się ze zwycięstwa kierowca próbował jechać na jednym kole, dodawał gazu i motocykl mu się wymykał. Teraz gdy na siedzeniu (własnym) przejedzie linię mety – jego wynik się liczy. Gdyby ten system zastosować na wyścigach konnych, spadły dżokej musiałby biec do mety za całą stawką. A może prześcignąłby jakiegoś konia? Wyobrażam sobie taką taktykę kenijskich jeźdźców – wystawiają jakiegoś biegacza, który czym prędzej spada z konia i biegnie do mety. Koń, któremu było lżej, już tam na niego czeka i razem świętują wyprzedzenie rywali.
No właśnie – podobno koniom bez jeźdźca jest lżej i dlatego wygrywają. Pewnie, że trudniej biec z facetem (nawet małym jak dżokej) na plecach – spróbujcie, to się przekonacie. Ale z drugiej strony dżokeje chyba też coś wnoszą do sprawy – na pewno energicznie popędzają konia, mówi się też o taktyce, rozłożeniu sił i wyborze toru jazdy, za co mieliby odpowiadać. Ostatecznie za coś się im płaci i obdarza sławą. Czy właśnie ich kunszt mamy podziwiać czy raczej siłę i szybkość zwierząt? I czy konia można uznać za naszego reprezentanta i się z nim kibicowsko identyfikować? Trudne pytania. A jednak dla mnie jest coś pociągającego w sytuacji, gdy przez nikogo niepoganiany, w zasadzie wolny koń okazuje się najszybszy. To trochę jakby amator z małego klubiku wygrywał z zawodowcem wspieranym przez sztab trenerski, masażystów i lekarzy sportowych z walizką odżywek.
Potraktujmy tę sytuację metaforycznie – z miejskiego rynku w Sienie przenieśmy się do firmy. Zamiast o koniach i dżokejach porozmawiajmy o dyrektorach i pracownikach. Firmy stają do globalnej konkurencji, cały proces produkcyjny musi zostać zoptymalizowany. Najlepsi menedżerowie zarabiają miliony, w zamian obmyślając jak najskuteczniejszy system zachęt i kar dla podległych im pracowników. A potem rynek podbija jakaś spółdzielnia inwalidów (też mogłaby się nazywać Remorex), w której w ogóle nie ma dyrektora. System kija i marchewki przegrywa ze spontaniczną radością płynącą z robienia czegoś dla frajdy (dzielny konik brykał po torze jak źrebak na łące). Popędzani bacikami, wabieni marchewką i kostkami cukru pracownicy nie potrafią nic wymyślić, za to ci rozbrykani zawsze coś tam wykombinują – czasami z poczucia przyzwoitości, czasami z nudów, a czasami z pasji, którą może być praca, gdy nie zatruwa nam życia przełożony.
Radość, radość – radość z pracy i radość ze zwycięstwa. Kibice zwycięskiej kontrady cieszą się jak szaleni: wbiegają na arenę, całują dżokeja i noszą go na rękach. Tak było i tym razem, zanim fotokomórka nie odmieniła pierwszego wrażenia przegranej w końcu ekipy. Cieszył się kto inny, a nagle cieszyć się mieli ci z Lasu. Tylko że ich dżokej lizał rany gdzieś na boku (metaforycznie, tak naprawdę nic mu się nie stało). Zresztą – czy zasłużył na zaszczyty, czy wypada fetować jego upadek? Co zatem robić? Wziąć konia na ramiona? Podrzucać go do góry? Można poklepywać, można padać sobie nawzajem w objęcia, można krzyczeć i płakać. Na szczęście są też flagi, którymi można wymachiwać. Jesteśmy najlepsi! Zwyciężyliśmy! My? Przecież to koń wygrał nam palio. W dodatku wylosowany – w sieneńskich zawodach konie są losowane przez kontrady. Może po prostu trzeba mieć szczęście. A może szczęście to znak?
Konia z rzędem temu, kto sprawiedliwie rozdzieli nagrody. Dla dzielnicy palio i sława – ale co dla konia, co dla jeźdźca, co dla całej ekipy? Dla konia koniak? Dla dżokeja rząd? Dla działaczy urząd? W firmach sprawiedliwy rozdział premii też jest na ogół problemem.