Unowocześniam się z całych sił. Nie wiem jak Wy? Przeszedłem przy okazji niektórych lektur na czytnik e-booków. Ma to swoje wady. Czytnik jest kiepski, więc przede wszystkim wadą będzie wada wzroku. Ale też nadmiar. Tam można zapakować wszystko, całą bibliotekę. Proszę zapakować! Martwić się będziemy później. Hej, pędźmy więc, pędźmy na skrzydłach elektronicznych pikseli do tych pól malowanych zbożem rozmaitem…
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Szymon Kobyliński – Noniusz **** i pół
Po przeczytaniu Z polskiego na nasze. Prywatnego leksykonu potocznej polszczyzny Antoniego Kroha (recenzowanego wcześniej tutaj: LINK) nasunęło się natychmiast kilka pytań – któż to tak bystro i celnie nawija w kilku cytowanych tam cytatach? Z tego pytania i sprawdzenia bibliografii (26 bitych stron!) wynotowałem sobie odnośne pozycje, z zamiarem koniecznego zakupu. Oto pierwsza z nich.
3,99 + koszta dostawy. Tyle mnie kosztowała uczta duchowa. Po pierwsze powstaje zagadnienie – czy kto wie, kim był Szymon Kobyliński? Czy ktoś to JESZCZE wie? Bardzo mnie to zaczęło nurtować, przeprowadziłem zatem amatorskie badanie socjologiczno-kulturowe, wysyłając do znajomych 15 SMS-ów z pytaniem: „Czy wiesz, bez zaglądania do Internetu, kim był Szymon Kobyliński?”. Wyniki następujące: osoby powyżej 40 roku życia – znajomość 100%, osoby pomiędzy 30 a 40 rokiem – około 60% znajomości Kobylińskiego, osoby poniżej 30 roku – znajomość zero. I to nawet wśród absolwentów szkół plastycznych. Zatem, jak widać, nawet najbardziej znani rysownicy utoną w mrokach przeszłości, choćby w czasach swej sławy rysowali ilustracje do wszystkich książek i wyskakiwali z każdej lodówki. Kobyliński, pieczołowity grafik, erudyta, znawca (najprawdopodobniej najlepszy w Polsce) dawnych mundurów i uzbrojenia, gawędziarz, napisał książkę wspomnieniową. Fajną, ale nierówną. Czasem słowotok autora bierze górę nad materią, Kobyliński jawi się w tej książce jako wspaniały świadek epoki.
„Jestem zresztą maniakalnym tropicielem emocji, w pewnym sensie obchodzą mnie silniej, niż wydarzenia i gotów byłbym wyciągnąć gruntowniejsze wnioski z odpowiedzi na pytanie „Co wtedy czułeś?” niż: „Co się wtedy działo?” Zwłaszcza, gdy sposób przeżywania był wspólny dla jakiejś grupy, społeczności, ogółu.”
Oj, dostajemy tu sporo z dawnych emocji. Autor opisuje je wielce obrazowo, wizualnie, bardzo celnie, ze skłonnością do wielopiętrowych dygresji. Przy tym uroczo. Dzięki kilku zdaniom widzi się wszystko oczami wyobraźni. Zapomniane, a czasem i wypierane z oficjalnego nurtu emocje. Kobyliński skończył przedwojenne szkoły, w czasie wojny (jako młodzieniec, dziecko właściwie) konspirował w AK. Po wojnie oglądał degrengoladę i traumę społeczną, połączoną z ulgą i nadzieją.
(…) Zaskoczony własną reakcją na moment odejścia Niemców, na chwile zwane potocznie wyzwoleniem, indagowałem licznych ziomków, zarówno wówczas, jak i później, otrzymując stałe potwierdzenia, że i oni także odnosili wrażenie wewnętrznej głuchoty, wycichnięcia, czegoś na kształt pustki. Opowiadała pewna sławna aktorka, która wraz z pierwszymi oddziałami weszła do Lublina w 1944 roku, iż dopiero następnego dnia można było filmować dokumentalne sceny, tak nam znane z ekranu, gdzie ludność wita wojsko kwiatami i łzami. Pierwsze godziny, pierwszy dzień ukazał żołnierzom wyludnione, zamarłe ulice, napotkali tylko milczenie murów.
Krwawe chęci odwetu i zemsty. Powszechne i popularne. Szymon Kobyliński w sposób wyjątkowo przejmujący wypytuje także, zgodnie ze swoimi socjalnymi zainteresowaniami, byłych żołnierzy – co czuli, zabijając? I relacjonuje to w książce. Wstrząsająco:
Na zebraniu Stowarzyszenia Miłośników Dawnej Broni i Barwy leciwy pan rotmistrz zagryzł wargi, zmarszczył czoło i po chwilce namysłu rzekł:
– A tak, tak, pamiętam, w dwudziestym na Wołyniu szarżowaliśmy przez wysokie zboże. I wyskoczył mi znienacka taki nieduży piechur, ciąłem krótko, ale ostro, zza ucha, na odlew. Zdjąłem mu czapkę razem z wierzchem głowy i on nie padł. Stał, patrzył na mnie, miał żywy mózg na wierzchu, złapał się rękami za skronie i zdążył powiedzieć: „Pane, szczo wy mene zrobyły…”, a potem mnie koń odniósł. A to była taka szabla jak ta, co mecenas przyniósł, dokładnie taka sama, niech pan obejrzy. Leży w dłoni, prawda?
W chwilach takich relacji książka ta wzbija się na wyżyny. Dotyka nieprzyjemnych, acz istotnych prawd. Choć, należy tu powiedzieć, że niestety narracja Kobylińskiego nie przebywa na tym poziomie w sposób ciągły, zagłuszana nieco słownym rozpasaniem autora. Trochę szkoda, choć chętnie za te tużpowojenne opisy dałbym „Noniuszowi” sześć gwiazdek.
Za chwilę wejście wyzwolicieli i nowej władzy i niesamowite w swej wymowie anegdoty z tym związane.
Lubię pewne wspomnienie z tamtych dni. Był to chyba koniec stycznia, bo jeszcze twarda zima trzymała pola i drogi w grudzie, a ja szedłem prostą, pustą szosą Mszczonów- Grójec. Od horyzontu do horyzontu nikogo, tylko zimny wiatr. Wtedy zobaczyłem hen, na widnokręgu, malutki punkcik pośrodku szosy. Zbliżał się powoli, powoli, aż nabrał wyrazistszych kształtów jeźdźca na koniu. Ściślej mówiąc: na koniku, na malutkim mierzynku, kudłatym niby kundel.
Za to żołnierz był długi jak tyka, podwyższony dodatkowo spiczastą futrzaną czapką, karabin uwiązany szpagatami dyndał niedbale u ramienia, stopy niemal szorowały po ziemi. Kiedy się zrównał ze mną, wstrzymał podjezdka i powiedział basem: Ej, pan. Do Bierlina daleko?
– Budiet – mówię mu na to siemsot kilomietrow z hakom.
– Nu, niczewo – on na to: – Pojechali!
I trąciwszy szkapę piętami, ruszył truchcikiem dalej, malał, malał, aż znikł z oczu na przeciwległym krańcu widnokręgu. Jestem pewien, że dojechał.
Albo inna, z ziem odzyskanych:
Gdzieś chyba między Koszwałami i Błotnikiem coś się mimo mapki („dokładnej, lecz nieszczegółowej”) pokiciało i trzeba było zasięgnąć języka. Akurat szła drogą dorodna pannica w przepisowym stroju Niemki, w białych podkolanówkach z pomponikami, w kwiaciastej spódniczce z fartuszkiem i warkoczykami twardo uplecionymi z blond włosów. Wychyliłem się, pytając o wszystkie „wohin” i „wodurch”, na co bardzo rzeczowo odpowiedziała, że to proste: najpierw szosą aż do tej wieży kościelnej, potem w prawo, gdzie kępa drzew, następnie w lewo za dużym młynem, słowem opisała trasę genau und klar. No i zajechaliśmy czortu na kuliczki, precyzyjnie wyprowadzeni w pole we wręcz odwrotnym kierunku, i to wiele kilometrów. Kierowca klął grubo, zawracając wściekle, a ja nareszcie poczułem coś na kształt ulgi: oto wreszcie ktoś z nich zachował się godnie na widok wrogiego munduru! Ktoś umiał postąpić tak, jak niedawno zwykliśmy postępować my. Jakże bowiem drażniło lizusostwem to stałe płaszczenie się przed zwycięzcą, ta skwapliwość masowego wywieszania białych flag w byle wiosce czy mieścinie, te korne – jak przewoźnika na promie – pokłony wobec „Herr Offiziera”… Ten upiorny nawyk posłusznego „jawohl” na widok każdej siły. Zawzięta Gretchen z Warmii nie poszła za tą powszechną falą. Ciekawe, co dziś robi? I gdzie mieszka?
Relegowanie autora ze studiów za tańce, które były ludowe, a zostały uznane za „imperialistyczne”. Relegowanie za „uśmiechanie się na zebraniach” w mrocznych czasach stalinizmu. Świetność i lata upadku Polskiej YMCA, z którą autor był wiele lat związany. Mało się o tym wie, a Kobyliński, w swej gawędzie o tym przypomina.
Im dalej w las, tym opowieść grafika nieco mocniej grzęźnie w dygresjach i staje się bardziej „zwyczajna” i banalnieje, ale – tak czy siak – przyjemność czytania jest duża. Kilkukrotnie na kartkach tych wspomnień pojawia się Maja Berezowska, która pracowała z Kobylińskim w tygodniku „Szpilki”. Nie pozostawało nic, jak tylko kupić kolejną książkę:
Małgorzata Czyńska – Berezowska. Nagość dla wszystkich *****
Och, rany! Ale ta Maja Berezowska miała niesamowicie ciekawe życie! Czasem zdarzą się niektórym wspaniałe wręcz losy. I to jest ten przypadek. Berezowska, nieco zapomniana graficzka z lat minionych, pewnie mało kto o niej dziś pamięta, choć pewnie każdy kiedyś widział jej erotyczne i eteryczne rysunki. Nie zastanawiamy się zanadto nad ich autorką, nic o niej nie wiemy. Niesłusznie się nie zastanawiamy! Ta kobieta widziała wszystko. Czy wiecie, że brała udział w tzw. malarskiej szkole monachijskiej przed pierwszą wojną światową?! A oprócz tego w życiu polskiego międzywojnia, w którym poznała wszystkich sławnych pisarzy i malarzy. A oprócz tego zrobiła wspaniałą karierę w Paryżu w latach 30. – współpracowała z „Le Figaro” i „Ici Paris”. A oprócz tego z jej udziałem odbył się skandal polityczny, kiedy to narysowała dla tej ostatniej gazety rysunki erotyczne z Adolfem Hitlerem (oparte na jego prawdziwym życiorysie, całkiem sprzecznym z obrazem propagandy nazistowskiej), po czym została oskarżona przez ambasadę Niemiec o zniesławienie i skazana w procesie na grzywnę (symboliczną) w 1935 roku. Została jednak zanotowana przez reżim hitlerowski, co zemściło się po wybuchu wojny – wylądowała w obozie koncentracyjnym Ravensbrück z wyrokiem śmierci. Przeżyła, nie przestając rysować, trafiła do Szwecji, gdzie wydawałoby się, że zostanie na zawsze, robiąc karierę malarską i graficzną. Powróciła jednak do Warszawy.
Jej rysunki, przynajmniej dla mnie, nie mają sobie równych w kategorii niezwykłego połączenia ponętności, delikatności, seksu i stylistyki. Nikt tak nie umiał. Kobyliński następująco spuentował twórczość Mai Berezowskiej:
Pani Maja otóż była nie do podrobienia. Owszem, można bez trudności skopiować jej gotowy rysunek, natomiast nie sposób dosięgnąć maestrii, jeśli się chce – jak to powinno być przy rasowym pastiszu – stworzyć „nowe dzieło danego artysty”. Od niechcenia machnę, bo ja wiem? – Georga Grosza lub Franciszka Kostrzewskiego, to po prostu nader łatwe, natomiast nijak i nigdy nie dorównam pani Mai w jej niesamowitym, czarodziejskim rozmachu dłoni, w pociągnięciu jednym, bezbłędnym i szybkim ruchem konturu dziewczęcej postaci, nie ukażę paroma śmignięciami piórka cudownego aktu kobiecego. Trzeba było po temu być osobiście Berezowską, by podołać zadaniu. I właśnie to się zwie „mieć własną kreskę”!
Życie jak epoka. Rysunki niepodrabialne. Świetna, ciekawa biografia.
Krzysztof Potaczała – Bieszczady w PRL ****
Tę książkę, w kilku miejscach cytowaną w Z polskiego na nasze Kroha miałem na szczęście już na półce. Przyjemnie opisane lata minione Bieszczad, z historiami-artykułami o ich „podboju” przez studentów, outsiderów, potem kontestatorów systemu. Ale też szczegółowo i detalicznie o zawłaszczaniu tych gór przez Wojsko Polskie, stosunkach z sąsiadującym Związkiem Radzieckim i historiach odkrywania śladów UPA. Sporo zaskoczeń, o jakich się nie słyszało, na przykład o polsko-radzieckim transgranicznym pikniku za czasów Gomułki. Wydano kilka dalszych tomów tych bieszczadzkich historii, być może przeczytam następne.
Jacek Kleyff – Rozmowa *****
Fantastyczny strumień świadomości. Nie wiadomo, kto przeprowadza ów wywiad-rzekę z bardem opozycji, malarzem i architektem, człowiekiem o kipiącym wnętrzu i skłonnościach do rymów nieoczywistych. Człowiekiem, który napisał wiele tekstów, między innymi ten, najbardziej chyba znany:
A czy przyroda kolebka myślała kiedyś dokładnie
po co jej wielkie mamuty? Ani wygląda to ładnie,
ani z nich skóra na buty.
Nie ma co pytać, koledzy: robiła i tak jej wyszło.
Nikt nie wymyślał specjalnie tego w czym życ nam przyszło.
Uprzedzam o tym lojalnie.
Jeden jest rytm, jeden rytm,
jeden jest węgiel i tlen,
zwykłą losu koleją
praca, posiłek i sen.
Jeden przypada na dzień
świt jeden i jeden zmrok.
Pierwsi się łudzą nadzieją,
a drudzy równają krok.
(…)
Raz tylko dany ci czas:
ani on twój ani czyj.
Z czasem się wszystko ustoi.
Żyj na huśtawce żyj.
Dość prawdopodobne, że Kleyff przeprowadza ową rozmowę sam ze sobą. Zupełnie nie szkodzi. Wszystko to jest żywe, barwne, dotykające istotnych rzeczy, rozmyślające o miejscu człowieka w świecie i w społeczeństwie, stosunku do życia, roli w nim przypadku i szczęścia. I o tym, jak można próbować się zachować wobec „coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości”. Oprócz biografii muzyka dostajemy również stos rzeczy do przemyśleń i sporo historii najnowszej, bo Jacek Kleyff był w środku samego środka, gdy buzowała w latach 80. Solidarność.
Stosunki polsko-żydowskie są tam także ciekawie opisane. Można się zastanowić nad sytuacją człowieka, którego Polacy uznają za Żyda, a Żydzi za Polaka. I dowiedzieć się, co on o tym wszystkim myśli. Nieco w tej książce chaosu, ale czyta się bardzo dobrze.
Piotr Tomza, Dominik Szczepański – Nanga Parbat ****
Solidne i ciekawe. Jedna z niewielu książek, w której można zajrzeć za kulisy himalaizmu, w tym przypadku himalaizmu zimowego. Można zajrzeć za kulisy, między innymi dlatego, że reportaż jest pisany przez profanów, tj. niehimalaistów. Opisują zatem i czyste, i brudne sprawy, nie skupiają się na heroizmie i górskich przeżyciach, jak się to nieraz himalaistom zdarza, ale lecą szczerze o wszystkim. Także o konfliktach, psychologicznych gierkach i rywalizacji, ukrywanej za fasadowymi banałami o wspieraniu bliźnich. Reportaż powstał w 2016 roku, w którym pod Nanga Parbat (z obu stron góry, oddzielone trzystukilometrową trasą) zebrały się liczne ekipy, liczące na pierwsze zimowe wejście na ten ośmiotysięcznik. Wśród nich Tomasz Mackiewicz z Elisabeth Revol, grupa Adama Bieleckiego, Marka Klonowskiego, zespoły Simone Moro i Alexa Txikona. Piotr Tomza i Dominik Szczepański podzielili się reportażem – jeden przebywał po południowej, drugi po północnej stronie góry, opisując dzień po dniu wydarzenia, a w międzyczasie przeprowadzając rozmowy z himalaistami. Wywiady z Moro i Txikonem stanową dla mnie największą wartość tej książki. Drugą w kolejności jest szczerość przekazu. Wszystko razem dobre i solidne, choć nie porywające.
Christian Eisert – Tydzień w Korei Północnej. 1500 km po najdziwniejszym kraju świata ***
Kto może zrozumieć Koreę Północną? Pewnie najlepiej ten, kto żył pod totalitarnym reżimem. Książka Christiana Eiserta, Niemca z NRD, budzi nadzieję na zrozumienie Korei, ale jej niestety do końca nie zaspokaja. Koncept jest ciekawy i dobrze pomyślany. Jako pionier z enerdowskiego harcerstwa Eisert w dzieciństwie chodził do szkoły, która podpisała „kontrakt o partnerstwie” z Koreą Północną. Zjawiały się w niej koreańskie delegacje, pokazywano slajdy. Na jednym z nich – tęczowa zjeżdżalnia, jaką Kim Ir Sen wybudował ku uszczęśliwieniu koreańskiej młodzieży. Zapadła Eisertowi w pamięć na tyle, że po dwudziestu latach postanowił wyruszyć do Korei Północnej i ją odnaleźć. Wziął ze sobą przyjaciółkę fotografkę – Niemkę wietnamskiego pochodzenia. Wykupili wycieczkę turystyczną, organizowaną przez koreańską rządową agencję turystyczną. Punkt wyjścia zacny, narracja całkiem zgrabna, ale książka wydaje się zbyt płytka. Jest dość szczegółowym opisem wycieczki, zawiera liczne ciekawostki historyczne i celne obserwacje, oddaje ducha panującego tam systemu, alep rześlizguje się nieco po powierzchni, bo nic innego niż ślizganie się po wierzchu na tych wycieczkach nie jest dostępne. Christian Eisert rzeczywiście jest w stanie wyłuskać z tego, co widział, nieco więcej ukrytej prawdy, więcej zapewne, niż przeciętny turysta amerykański, francuski czy holenderski. Jednak te wyłuskane ziarenka to zbyt mało. Nie zstępują one do głębi bardziej, niż jesteśmy w stanie zstąpić sami, siedząc w domu i czytając wcześniejsze książki o Korei (polecam zwłaszcza Tajemnice Korei Północnej opisywane w poprzednim Indeksie). Kto niewiele wie o Korei, ten może sięgnąć po Tydzień w Korei Północnej, ale dla tych, którzy nieco się nią interesują – będzie to leki zawód.
Sun Heidi Sæbo – Kim Dzong Un. Szkic portretu dyktatora *****
Nienasycony po poprzedniej lekturze z zachłannością połknąłem Kim Dzong Una. To książka, która dostaje się pod skórę Korei Północnej znacznie głębiej niż większość innych. Wnika, naświetla, zastanawia się. Na pierwszy rzut oka widać znaczną energię, jaką autorka (mieszkająca w Szwecji, chińskiego pochodzenia) poświęciła na research, przeprowadzenie solidnych wywiadów z osobami, które opuściły Koreę Północną i mają dużą wiedzę na temat tamtejszego reżimu, spisała biografie wszystkich osób, które miały z Kim Dzong Unem relacje rodzinne (co najmniej kilkoro z nich przebywało długi czas w Europie Zachodniej, co pozwoliło przeprowadzić dokładne śledztwo), zbadała od wielu stron zabójstwo przyrodniego brata przywódcy Korei – Kim Dzong Nama, przeprowadzone na malezyjskim lotnisku, wśród tłumu ludzi. Zabójstwo to jest de facto osią książki. Bardzo wyważone są w Szkicu portretu dyktatora konkluzje, które przydają jej wiarygodności. Autorka nie dociska gazu do końca, bo byłoby to zdecydowanie zbyt pochopne – przedstawia możliwości i kilka ewentualnych motywów tej zbrodni, analizuje stosunek Kim Dzong Una do bliskich, odkrywa nieznane fakty, ale nie twierdzi, że ma patent na prawdę. Bardzo dobra, dogłębna analiza.
Joanna Bator – Japoński wachlarz ******
Świetne! Jest to, w przeciwieństwie do innych książek autorki, osobisty i subiektywny opis egzotycznego kraju, o którym, podobnie jak o Korei Północnej, wie się trochę, ale żeby całkowicie ROZUMIEĆ, to już nie ma szans. Muszę powiedzieć, że Joanna Bator robi doprawdy bardzo dużo, żeby Japonię zrozumieć. Oprócz rażących nas przejawów japońskiej kultury (wiele wiem o nich od Konrada Jęcka, z którym przeprowadziłem wywiad – LINK i z paru książek jeszcze), które autorka dociekliwie i obrazowo opisuje, zagłębia się jeszcze w historię tej kultury, żeby wyjaśnić dlaczego. Dlaczego ci Japończycy są tacy, a nie inni? Zmieszane jest to z osobistymi, wielce ciekawymi wspomnieniami japońskimi, wszelkiego rodzaju zderzeniami, zaskoczeniami, personalnym odbiorem Japonii, w której Joanna Bator spędziła łącznie cztery lata, pracując na uniwersytecie. Zadziwiający dla nas stosunek Japończyków do pracy (pracuje się od rana do wieczora, a wieczorem idzie z szefostwem na balangę, po balandze najstarsi rangą odjeżdżają do domu jako pierwsi, a najmłodsi zostają wszystkich pożegnać, aż do świtu. Potem da capo al fine. Stąd, między innymi, niezwykła popularność hoteli na godziny). Do seksu (a zarazem do erotycznego i perwersyjnego komiksu, który wszyscy panowie bez krępacji oglądają w metrze, wiąże się to jednocześnie z najwyższym na świecie bezpieczeństwem kobiet w tym kraju), do małżeństwa i rodziny (zadziwiający, w niektórych miejscach, matriarchat – kompletne zaskoczenie!), do kultury i teatru (osobne teatry dla obu płci), do przebierania się (w co bawią się powszechnie nie tylko dzieci), do młodości i kultu dzieciństwa. I jeszcze – do przyrody i krajobrazu, do kąpieli i łaźni, do owoców morza i do samego morza… Długo by opowiadać. A wszystko to opisane z detalami świetnym, potoczystym językiem. Jedna z najlepszych książek o innych kulturach, jaką czytałem. Polecam!