Wiecie, co przedstawia to zdjęcie? Willę Wiesława Lisowskiego, architekta, który zaprojektował pół Łodzi, między innymi Łódzki Dom Kultury, YMCĘ, oficerskie osiedle na Kopcińskiego, szpital Barlickiego i szpital w Kochanówce, kilka kościołów, szkoły, prywatne domy. Ale przecież sam też musiał gdzieś mieszkać, więc zbudował sobie willę przy Wierzbowej. Z tą willą to może lekka przesada (zwłaszcza w jej obecnym stanie), podobnie z tym „przy” ulicy – dom stoi w głębi, w drugiej linii zabudowy, odgrodzony blokami, otoczony sporą, zadrzewioną działką. W centrum miasta!
To naprawdę świetne miejsce, aż dziw bierze, że nikt tam nie mieszka. Ani że żadna instytucja nie ma tam siedziby (jakaś izba pamięci? małe muzeum łódzkiego modernizmu?). Nic nie ma, spokój tylko jest i cisza. Przynajmniej do takich wniosków prowokuje łańcuch z kłódką na furtce. Może posesja jest własnością spadkobierców, może ktoś ją kupił i zapomniał (zdarza się bogatym). A może traktuje ją jak lokatę kapitału i patrzy, jak idą w górę indeksy rynku nieruchomości. Właściwie to w tym akurat przypadku można dostrzec plusy – działka stała się małym parkiem wewnątrz osiedla. Ale co z porzuconymi budowami, co z odziedziczonymi budynkami w centrach miast, które właściciele traktują jak słupy dla reklamowych banerów, co z całymi kwartałami zabytkowych miast, wykupowanymi przez bogatych inwestorów? Czy można kupić miasto? Czy z tym, co się kupiło, można zrobić wszystko? Czy z tym, co się kupiło, można nie robić nic?
W większości miejsc na świecie lokalne władze z pomocą speców od marketingu głowią się, jak by tu przyciągnąć turystów. W innych miejscach ludzie głowią się, jak turystów odepchnąć (żeby nie powiedzieć – wykopać). Barcelona, Wenecja, Florencja, Praga, niedługo być może Kraków… A może Kraków już też? W centrum nikt już prawie nie mieszka, kolejne kamienice zmieniają się w lokale na wynajem. Ludzie się wyprowadzają. Stare miasto staje się starym wesołym miasteczkiem, pełnym luksusowych sklepów, lokali i klubów, figlorajem dla dorosłych. No dobrze, ale skoro ktoś wykupuje dom po domu, to znaczy, że ktoś mieszkanie po mieszkaniu, dom po domu sprzedaje. I chyba nie pod przymusem (zaraz do tego dojdziemy), więc zarabia na tym. Można by nawet powiedzieć, że takie miasto zarabia potrójnie: najpierw dawni mieszkańcy biorą sporo kasy za swoje mieszkania, potem miasto dostaje podatki od tych wszystkich hoteli, restauracji i sklepów, a na koniec… ktoś przecież musi w nich pracować, więc mieszkańcy mają co robić. Mogą nawet oprowadzać wycieczki po swojej (dawnej?) dzielnicy.
Dawnej, bo raczej się wyprowadzą, prędzej czy później. Nawet jeśli nie chcą, jeśli trzyma ich na starym miejscu przywiązanie, sentyment czy rodzinna tradycja. W końcu ulegną, bo nie jest wygodnie mieszkać w centrum, w którym nie ma warzywniaka czy pasmanterii (nie żebym codziennie kupował tasiemki i nici – to taki przykład tylko), są za to sklepy z pamiątkami i restauracje. I kluby, w których zabawa o 22.00 dopiero się zaczyna. W zasadzie nie masz spokojnych nocy, za to do wyrzygania masz wieczorów kawalerskich (albo panieńskich) i wyjazdów integracyjnych (nie swoich, ty się z nikim nie integrujesz). Nie masz gdzie pochodzić z psem, bez psa zresztą też nie bardzo, chyba że będziesz robił za turystę w swoim własnym mieście. Ale powiedzmy, że to wszystko jest do zniesienia, może nawet to polubisz, bo lubisz gwar i ludzi. Problem w tym, że inni się wyprowadzają i nagle zaczynasz stanowić ostatnią prawdziwą rodziną w całej kamienicy. Potem na całej ulicy. A skoro tak, to miasto zamyka w okolicy szkołę i przedszkole, zamyka wszystko, bo wszystko jest całą dobę otwarte.
Niewidzialna noga rynku bywa atrakcyjna, na przykład gdy jest piękną nogą hostessy albo genialną nogą gwiazdy futbolu. Czasami pomaga wejść na giełdę, ale często daje kopa lub depcze lokalne tradycje. Kibice Manchesteru United nie byli zachwyceni, gdy akcje ich klubu zaczął skupować amerykański miliarder. Protestowali, obrażali nowego właściciela ich ukochanej drużyny. Piłkarskie kluby są dla wielu elementem tożsamości ich dzielnicy czy nawet miasta i wcale mnie nie dziwi, że nie mogą się oni pogodzić z wystawianiem tej tożsamości na sprzedaż. Zwłaszcza, gdy klub kupuje Amerykanin, który zapewne nie zna nawet zasad gry, a futbol utożsamia z jakąś dziwną odmianą rugby. Kibice założyli nawet swój własny klub pod lekko zmienioną nazwą, który zaczął występować w najniższej lidze i którego sukcesami lub porażkami mogli się przejmować na własny rachunek. Tymczasem „prawdziwy” Manchester United wygrywał w lidze krajowej i w Lidze Mistrzów, rywalizując z Chelsea wykupioną przez miliardera – dla odmiany – rosyjskiego. Tak jakby rywalizacja amerykańsko-rosyjska przeniosła się z kosmosu na stadiony Premiership. Dla kibiców oznaczało to nowe stadiony, największe gwiazdy i szansę na sukces w europejskich pucharach. Ale też wzrost cen biletów, przekształcenie stadionu w miejsce spotkań biznesmenów i turystów z całego świata na trybunach. Poczuli się sprzedani. Albo kupieni. Miliarderzy z całego świata kupują dziś sobie angielskie kluby (wraz z kibicami?) – dla zysku, dla sławy, dla kaprysu. Czy tak samo mogą kupować miasta?
PS. Wiesław Lisowski był architektem miasta latach 1919-29. Na tym stanowisku jednym z poprzedników był Hilary Majewski (1892-1911) – jego kamienica przy Włókienniczej właśnie jest odnawiana w ramach rewitalizacji.