Do kuchni zwabił mnie zapach świeżo usmażonych kotletów. Dochodziła północ, żona kończyła pracowity wieczór, przygotowując obiad na kolejny dzień. W drzwiach kuchni potknąłem się o psa, który także przywlókł się i czekał. Ślinił się, wpatrzony w stół. Mnie też ślinka pociekła, a świat wydał się nagle wspaniałym miejscem. W dodatku żona pięknym głosem coś sobie nuciła do kotleta. Zostaw – powiedziała, gdy sięgnąłem po, jak się okazało, zakazany owoc – to jutrzejszy obiad! Och, uwielbiam jutrzejsze obiady… I love all tomorrow’s parties – zaimprowizowałem w stylu Nico. Takie kuplety mielone ozorem.
W międzyczasie wybiła północ i obiad jutrzejszy stał się obiadem dzisiejszym. A może wczorajszym? Bo co właściwie decyduje o dzisiejszości, wczorajszości bądź jutrzejszości obiadu? Intencja gotującego co do momentu spożycia czy może raczej moment (przy)gotowania? Jest jeszcze trzecia możliwość, trzecia szkoła obiadowej filozofii – według niej każdy obiad jest dzisiejszy, bo decyduje akt zjedzenia. Zawsze jemy w konkretnej chwili, czyli dzisiaj. Tylko co my właściwie jemy? Czy kotlet mielony zjadany tuż po północy można uznać za obiad, czy może raczej za wczesne śniadanie albo drugą, późną kolację (w pewnym sensie wczorajszą)? Czy można zjeść obiad przed śniadaniem albo po kolacji? Część specjalistów zdaje się bronić tezy, że obiad to po prostu trzeci posiłek danego dnia (po pierwszym i drugim śniadaniu), inni obstają przy poglądzie, że obiad je się koło południa, przy czym to „koło” jest rozumiane dość elastycznie. A może są po prostu dania i potrawy z natury swej obiadowe? Kotlet zawsze będzie obiadem, niezależnie od pory dnia i nocy. No dobrze, a mielony kotlet pokrojony w plastry i położony na kanapce? To raczej śniadanie albo kolacja. Czyżby kotlet stawał się obiadem tylko w zestawie z ziemniakami i surówką? Albo decydująca jest zupa – wszak drugie danie nie istnieje bez pierwszego.
Minęła północ i zgodnie z prawem zjadłem swój dzisiejszy (dzisiejszy dla mnie wtedy, a nie dla ciebie, czytelniku, w momencie czytania) obiad. Najwcześniej (a może najpóźniej) zjedzony obiad w życiu. Nasycony zasnąłem, a po obudzeniu uświadomiłem sobie, że dziś jadłem już obiad. Przy śniadaniu przypomniało mi się powiedzenie z wojska, w którym nie byłem: obiad zjedzony – dzień zaliczony. A zatem zaliczyłem dzień, zanim się obudziłem. I wtedy przypomniała mi się szkolna stołówka. Na początku miesiąca kupowało się abonament i dostawało kartę z kwadracikami do wydzierania w kolejnych dniach. Na każdym kuponiku była wypisana data, ale kucharki nie patrzyły na daty. Często wydawały nam wczorajsze albo jutrzejsze obiady. Bywało, że człowiek głodny na jednej przerwie zjadał obiad dzisiejszy, a na kolejnej jutrzejszy, nie myśląc, co zje następnego dnia.
Tak sobie myślę, że wszyscy niecierpliwie dziś zjadamy jutrzejsze obiady. Przyrządzone w kuchennych aneksach na kredyt, ugotowane na płytach grzewczych kupionych na raty. Państwa przejadają przyszłoroczne budżety, miasta pożyczają na chleb i igrzyska. Pisarze sprzedają prawa do nienapisanych książek, czytelnicy w Internecie szukają newsów sprzed godziny. Wczorajsze gazety – jak złe wiadomości – odbijają się nam czkawką.