Znałem tę historię, ale nie wiedziałem wszystkiego (nigdy nie wie się wszystkiego – to jasne). Wiedziałem, że Jean-Baptiste Lully zmarł na skutek zakażenia rany, którą sam sobie zadał, dyrygując królewską orkiestrą. XVII-wieczna batuta to była potężna buława, której koniec mógł przebić stopę. Akcentowanie nią rytmu było ciężką, fizyczną pracą, co dobrze widać w moim ulubionym filmie Wszystkie poranki świata. Gerard Depardieu gra w nim postać wzorowaną właśnie na nadintendencie muzyki królewskiej (taki tytuł posiadał Lully). To wszystko wiedziałem, ale nie zdawałem sobie sprawy z dwóch rzeczy: po pierwsze – że orkiestra grała akurat z okazji wyzdrowienia króla, co jest pewną ironią losu. I po drugie – że Lully właściwie wynalazł profesję dyrygenta, co jest ironią losu do kwadratu. Wcześniej zespoły obywały się bez dyrygenta – muzyków prowadził jeden z nich, na przykład klawesynista. Ale przy większej orkiestrze, a taką chciał mieć Ludwik XIV, potrzebny był ktoś do kierowania całym przedsięwzięciem. Lully wymyślił dyrygowanie na własną zgubę.
Jego następcy mają niewątpliwie bezpieczniejszą pracę – współczesną batutą trudno sobie zrobić krzywdę. Mają też ważniejszą rolę do odegrania. Tak się bowiem porobiło, że dyrygent jest uznawany za najważniejszego wykonawcę. Nawet miłośnicy baroku dyskutują o płytach Gardinera czy Herreweghe, a co dopiero mówić o utworach z późniejszych epok. Każda z symfonii Beethovena nagrana została przez kilkadziesiąt orkiestr, kilkudziesięciu dyrygentów dało światu swoją interpretację utworu. Toscanini czy von Karajan byli zapewne bardziej znani nie tylko od muzyków, którymi dyrygowali, ale i od większości kompozytorów tworzących w ich czasach. Podobne zjawisko ma miejsce w teatrze. Jeszcze w XIX wieku reżyser był kimś w rodzaju inspicjenta – dziś awansował na pozycję kreatora scenicznych światów. Największymi scenami współczesności są jednak piłkarskie stadiony – tu także od pewnego momentu bohaterami są dyrygenci.
Mourinho, Benitez, Klopp, Guardiola, Ranieri – nowe gwiazdy futbolu w ogóle nie wchodzą na boisko. Odkąd trenerzy założyli drogie garnitury, stali się najważniejszymi postaciami tego sportu (a może odwrotnie – odkąd się stali najważniejsi, zmienili dresy na eleganckie garnitury). I choć chłopcy na podwórkach nie kłócą się jeszcze, który z nich jest Guardiolą, to właściciele klubów rywalizują właśnie o najlepszych trenerów. Piłkarze – może z wyjątkiem kilku geniuszy – zaczynają pełnić funkcję pionków na szachownicach wielkich graczy. Schematy taktyczne, boisko podzielone na kilkanaście stref, komputerowe analizy, psychologiczne wojny, sztuka mobilizowania swoich i rozpraszania przeciwników. Kamery skierowane na facetów miotających się wewnątrz wyrysowanego przy ławce rezerwowych prostokąta, dyskutujących z asystentami, rzucających ze złością butelką wody mineralnej. Powtórki w zwolnionym tempie najlepszych trenerskich re-akcji. Co jeszcze nas czeka? Może zmiany trenera w czasie meczu? Asystent siedzi na ławce, ale trener, kopiąc w zdenerwowaniu w ławkę, doznaje kontuzji stopy i musi opuścić okolice boiska. Asystent zdejmuje dres, wkłada garnitur i staje gotowy do pokrzykiwania na piłkarzy.
Jeżeli piłka nożna wymyśliła nowy typ celebryckiego trenera-dyrygenta (wchodzi już do siatkówki – Heynen najlepszym przykładem), to może analogię z Lullym można pociągnąć dalej i zastanowić się nad barokowością futbolu. Teatralność, silne kontrasty, światłocienie jupiterów, diagonalne osie kompozycyjne długich przerzutów, królewski przepych stadionów. Niemcy, Francja, Hiszpania, Wyspy Brytyjskie – klasyczna barokowa suita składała się z tańców zaczerpniętych z tych właśnie krajów (allemande, courante, sarabanda, gigue), do tego włoska opera i skarby Ameryki Południowej – oto mamy mapę baroku, a jednocześnie pełen zestaw najlepszych lig w Europie. Być może XVII-wieczni geniusze chętnie malowaliby dziś sceny piłkarskie: Rembrandt zamiast wymarszu strzelców mógłby uwiecznić wybiegających na boisko strzelców bramek, Rubens zamiast mitologicznych golasów malowałby szatnie pełne umięśnionych ciał (ledwo przesłoniętych ręcznikami). Vermeer mógłby uwiecznić „Van Gaala czytającego skład”, Velazquez – sportretować galaktyczny dwór królewskich, a Caravaggio poświęcić się realistycznemu przedstawianiu zniszczonych stóp zawodników. Haendel – niemiecki geniusz przybyły do Anglii – osiadłby wzorem Beatlesów w Liverpoolu i skomponował nie tylko hymn Ligi Mistrzów, ale i nową melodię do You will never walk alone, byłby to znany chór z jego mitologicznej opery.
Tadeusz Kantor podczas jednego ze swoich happeningów dyrygował morskimi falami, a publiczność siedząca na ustawionych w morzu leżakach słuchała pięknej muzyki natury. Ja mam inną wizję: dyrygent ustawia się w środku pola, zaczyna dyrygować i nagle z oddali słychać odgłosy stadionu. Wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej batuty rusza na przyspieszonym filmie wielka budowa – powstają trybuny, maszty oświetleniowe, rozkładana jest murawa. Dyrygent nadal stoi w środku pola, ale teraz jest już środkowym pomocnikiem reżyserującym grę swojej drużyny. Widzę, jak ruszają do ataku. Po koszulkach poznaję, że grają przeciwko Barcelonie. To chyba Liga Mistrzów, to chyba Widzew.