Jeżeli poruszasz się po mieście pieszo, prędzej czy później spotkasz na swej drodze elektryczną hulajnogę. Na miejskich chodnikach występują one w dwóch odmianach: leżącej (porzuconej) i jeżdżącej (poruszonej). Oba gatunki mogą być niebezpieczne, ale o tym innym razem. Dziś będzie o hulajnogowych jeźdźcach, tych dumnie stojących na ruchomej desce kowbojach betonowych prerii. Bo to raczej faceci są, dziewczyny jednak wolą rowery – przynajmniej tak wynika z moich obserwacji. I to jest bardzo ciekawe: wystylizowani na norweskich drwali młodzieńcy szukają adrenaliny w hulajnogowych slalomach między przechodniami. Jeżdżą po chodnikach albo po rowerowych ścieżkach, bo właściwie nie wiadomo, gdzie tym jeździć. Nie ma jeszcze ścieżek hulajnogowych, nie ma też hul-pasów ani hulajnogowej masy krytycznej. Na razie.
Nie przeprowadzałem żadnych fachowych badań, ale pobieżna obserwacja skłania mnie do następującego wniosku: elektryczne hulajnogi wybiera raczej młodzież, starsi – paradoksalnie – wolą bardziej męczący rower. Starsi to nie znaczy emeryci, starsi to znaczy ci, co już nie są młodzieżą. 35? 40? Gdzie leży granica, wie tylko David Lodge albo służby celne. Przy czym nie jestem w stanie powiedzieć, czy to zmiana pokoleniowa czy raczej kolejne fazy rozwojowe w życiu miejskich podróżników. Czy ktoś, kto jeździ elektryczną hulajnogą jako młodzieniec, wraz z osiągnięciem dojrzałości przesiądzie się (przestawi raczej) na rower? Czy może przyzwyczaiwszy się do podróży na stojaka, na zawsze wzgardzi rowerowym siodełkiem? Czy w związku z tym za kilkadziesiąt lat rowery będą pokazywane w muzeum techniki, a wszyscy będą korzystać (na ziemi, w powietrzu i na wodzie) z ruchomych desek?
Zaryzykuję tezę, że miłość młodego pokolenia do hulajnóg wynika po części z fascynacji samą nazwą. Oczywiście mamy tu element nowości, mody, nowoczesności, ale pociągające jest też chyba samo słowo. Hulaj, czyli baw się, skacz! Trochę kojarzy się z hultajem, trochę z pociągającymi młodzież hulankami. Rower – by sprostać konkurencji – musiałby się nazywać swawoler. Wtedy może miałby szansę. A jeszcze lepiej, gdyby się nazywał swawoler miejski. Bo rowerem zwyczajnym jak kiełbasa to raczej do sklepu na wsi, w mieście to tylko rowerem miejskim, wypożyczanym przez specjalną aplikację. Do podziałów płciowych i pokoleniowych nie chciałbym dorzucać podziałów klasowych, ale elektryczna hulajnoga wyrosła nam niespodziewanie na nowy znak rozpoznawczy klasy średniej. No może lekkopółśredniej, jak mawiają bokserzy. Tylko czy sport ma tu coś do rzeczy?
Klasyczna hulajnoga, jak klasyczny rower czy deskorolka, wyrabia mięśnie, zwłaszcza łydek. Nie licząc zjazdów z góry, napędzana jest siłą człowieka, a nie baterii. Hulajnoga elektryczna zaś wartości sportowych raczej nie posiada, a i argumenty ekologiczne są w jej przypadku mało logiczne. Czy to w ogóle można nazwać hulajnogą? Elektryczna hulajnoga jest jak kotlet z soi albo słodycze bez cukru. Jak wyścigi na stacjonarnych rowerach. Co niby miałoby decydować o jej hulajnogowości? Podobieństwo kształtu? Postawa jadącego? Dla mnie to raczej skuter, w którym ktoś zdemontował siodełko. To już prędzej hulajnogami (dwiema) nazwałbym te francuskie buty do latania nad kanałem La Manche. Sport hulajnogowy, jeśli się upowszechni, to będą jakieś slalomy lub akrobacje. raczej nie liczyłbym na nową wersję Tour de France. Choć mogłoby być zabawnie: peleton 200 facetów na hulajnogach mknie po drogach, wozy techniczne podają zawodnikom bidony z kawą (żeby nie zasnęli), czasami śmiałkowie inicjują ucieczki.
Badacz, także badacz elektrycznych hulajnóg, powinien zachować bezstronność, odłożyć na bok swoje uprzedzenia i powstrzymać się od sądów wartościujących. A jednak nie mogę się powstrzymać. Jednak wolę rower. I to taki bez silniczka. Za to z dzwonkiem – żebym się zdążył odsunąć.