– Będę za dziesięć minut – mówi przez telefon nasz gospodarz Michele. Nie ma sprawy. Poczekamy. Stoimy pod bramą i bielonym murkiem na stromej szosie. Noc otacza, gwiazd tyle, że można by z nich gwiazdozbiory układać. Ciepło. Samochód wydaje metaliczne dźwięki po długiej trasie przez tunele. Morze gdzieś tam szumi w ciemnościach i w ogóle jest jak na filmie. Zatem czekamy z przyjemnością. Wreszcie światła dużego auta wspinają się po zakrętach i zatrzymują tuż za nami. Wysiada pan i pani. Hello! Dzień dobry. Długo czekacie na nas? Pytają (dziwne, przed chwilą dzwoniliśmy). Nie, niedługo. Miło was widzieć. Nam też miło was widzieć. Przedstawiam się. Pani też, ma na imię Olga. Ciekawe imię, jak na Włochy. Ten pan to zapewne Michele.
Stoimy. Nic się nie dzieje. Światła samochodów palą się w ciemnościach nocy. Czekam, aż otworzą bramę, ale nie otwierają. Patrzą na nas pytająco. Stoimy jakoś tak niezręcznie. Przerywam tę osobliwą ciszę. – Wchodzimy do środka? – pytam. – Tak, tak, wchodzimy – mówi pani – okej. I nie wchodzimy. Stoimy. Czekamy. Nie za bardzo rozumiem. – Czy jesteście naszymi gospodarzami? – pytam. – Okej – mówi pani, najpewniej nie zrozumiała. Hm. Proces myślowy w mojej głowie trwa. – Czy wchodzimy? – pytam jeszcze raz. – Tak, tak, wchodzimy! I nie wchodzimy.
– Mamy u was rezerwację – mówię i podaję nazwisko jeszcze raz. – My też mamy u was rezerwację – mówi pani. Aaaa, więc to o to chodzi. To nie gospodarze, to współmieszkańcy! Skąd przyjechaliście? – pytają. – Z Polski! – A z Polski, to możecie mówić do nas po polsku! My mówimy po rosyjsku, jesteśmy z Finlandii.
Z Finlandii? Po rosyjsku?!- robię oczy jak spodki. Próbujemy po polsku, ale nie idzie. Z dużym wysiłkiem przełączam w głowie zardzewiały przełącznik i przechodzę po raz pierwszy od trzydziestu lat na język Puszkina, Gorkiego i Boyskautów, którego uczyła mnie w liceum pani Pacholczyk (dzięki jej za to!). Wreszcie się dogadujemy. Nocą w południowych Włoszech. Z Finami mówiącymi po rosyjsku. Światła na szosie pokazują się ponownie i to jest, tym razem na pewno, nasz gospodarz Michele. Mówi po włosku.
Jeżeli jest gdzieś w Europie raj, to pewnie tutaj, we Włoszech. Raj albański z pochodzenia. Dlaczego albański? Kiedy ileś tam setek milionów lat temu Europa była jeszcze miękkim wspólnym plackiem, który powoli rozpadał się i rozdzierał w szwach, tworząc w rozpruciach a to Morze Śródziemne, a to Adriatyk, mały kawałek lądu oderwał się od terenów dzisiejszej Albanii i przykleił do włoskiego buta nieco powyżej kostki. I tak już został. Półwysep Gargano. Prawdopodobnie najciekawszy pejzażowo kawałek Italii. Przy tym jest on całkowicie obcym ciałem na korpusie południowo-wschodnich kresów półwyspu Apenińskiego, fragmentem gór spadłym z kosmosu na płaską i monotonną taflę równin Apulii. Wygląda, jak nie stąd. Podobno żyją tu zwierzęta endemiczne, które nie występują nigdzie indziej we Włoszech. Występują za to w Albanii. Nie wiem, czy to prawda, nie drążyłem tematu. Drążyłem za to sam półwysep Gargano.
Gargano, niczym na wpół wyciągnięty na brzeg wieloryb – mastodont widoczny jest z kilkudziesięciu kilometrów apulijskich równin. Wygląda jak łańcuch płaskich gór, bo tym jest w istocie. Szos tutaj mało. Miast tutaj mało. Jak na Włochy jest to miejsce strasznie słabo zaludnione, jeśli nie liczyć dzikich rzesz turystów, którzy zwalają się tu w sezonie za pomocą kamperów, rowerów, kabrioletów i autobusów z napisem Ferrovie de Gargano (Koleje Gargano). Choć pojedynczy tor podchodzi wężowatym splotem pod wzgórza, to jednak kończy się spektakularną krańcówką (pozdro dla łodziaków), a dalej rolę pociągów pełnią „kolejowe” autobusy. Należy tu zauważyć, że na ultima terminalnej stacji stoi również cały rząd rowerów do wypożyczenia. Tłumy oblegają Gargano w sezonie, ceny szaleją, sklepy w miasteczkach buchają towarem, restauratorzy restaurują, a Polizia Locale z zapałem wręcza mandaty. Wystarczy jednak poczekać. Czas leczy wszystkie rany, a gdy wskazówka na kalendarzu przesunie się na październik to – o rany! Zostaliśmy sami.
Ja wiem, co tam jest. Tam nic nie ma.
Tu jest inaczej. Inaczej niż gdzie indziej. Inaczej, niż na apulijskich nizinach. Trzy czwarte Gargano to park narodowy. Leśny park. Jak na środkowe Włochy – rzecz unikalna. Nigdzie poza Alpami nie spotkałem tam lasu, prawdziwego lasu, przez który jedzie się ciurkiem czterdzieści kilometrów, nie napotykając na ludzkie osady. Dodajmy jeszcze, że jedzie się przez godzinę, bo droga jest górska i składa się z samych zakrętów. Na miłośników lasu czekają tam szlaki piesze, a nawet jedno schronisko. Kto jednak morze woli bardziej od lasów i borów, powinien w inną jechać stronę.
Lecz jeśli chciałbyś w inną jechać stronę,
Od wilka bieżaj, na radość nie zważaj
Lecz obróć się na dąb czołem.
Klon znajdziesz za dębem i za dołem.
Edmund Nizurski „Księga włóczykijów” cytowana z pamięci.
Oprócz nielicznych dróg przecinających Foresta Umbra (Cienisty Las) w środku półwyspu Gargano otacza spektakularna droga na wybrzeżu. Jest równie piękna, jak na Amalfi i Sorento, równie kręta, choć z racji łagodniejszych zboczy ciut szersza. Przede wszystkim jednak o niebo dłuższa, bo łączy miejscowości oddalone od siebie o dwadzieścia–trzydzieści kilometrów: Mattinatę (mało ciekawą, raczej współczesną), Vieste (Paryżowi równe), Peschici (skromne, bardziej przaśne) i Rodi Garganico (nieco kurortowo-hotelowe). Oprócz tego nieco poza szlakiem leżą Monte San Angelo, z wielce ciekawą katedrą zbudowaną ponad jaskinią, i Monte San Michele, gdzie spędził życie Ojciec Pio. Te miejscowości wymieniają przewodniki jako godne obejrzenia na wybrzeżu Gargano. Ale nie wierzcie tym przewodnikom. A przynajmniej nie wierzcie im na sto procent.
Rano pan ogrodnik, który kosi trawniki, a oliwki przycina w takie kształty, że nie dalibyście wiary, zagaduje do nas – skąd jesteśmy? – Z Polski! – Fantastico, Polonia è bellissima! Warszawa! Gdańsk! – mówi pan. Ja jestem z Rumunii, z Sibiu (Sybin), dwadzieścia pięć lat mieszkam już tutaj. – Transilvania è bellissima – rewanżujemy się łamaną włoszczyzną. – Znam Polskę – mówi dalej pan ogrodnik – wcześniej byłem kierowcą ciężarówki. Jeździłem na trasie Bukareszt – Gdańsk. Warszawa jest piękna! Na temat Warszawy mam nieco inne zdanie, ale z moim włoskim niestety nie podyskutujemy o Warszawie pod słonecznym niebem południa.
Październik wywiewa z szos nagle wszystkich motocyklistów, którzy tabunami latają po wybrzeżu od miasta do miasta i hukiem pokonują tunele u nasady półwyspu. Znikają tłumy wypożyczalniowych aut. Zostają genialne plaże, które biją na głowę plaże Sorento. Różnorodność pejzażowa i urozmaicenie wybrzeża jest tutaj wyjątkowe. Są plaże piaszczyste, szerokimi łachami biegnące po płaskim terenie, są plaże kamieniste z dużymi kamieniami, z małymi kamieniami. I ze średnimi. Są skały spadające do morza. Są przede wszystkim zapierające dech w co wrażliwszych piersiach dalekie widoki z wysokich gór na morze.
Spotyka się tu różne dziwne asocjacje. Nie ma tu na przykład w ogóle śmieci. Choć czterdzieści kilometrów dalej, na równinach leżą przy każdej drodze. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że tu jest park narodowy i ktoś dzielnie sprząta. A może dlatego, że pierwszymi osadnikami na Gargano były ludy z przeciwnej strony Adriatyku – Słowianie (wiecie skąd nazwa miasteczka Peschici? Od „pesek” i „cisti” – fakt, szczera prawda). A może dlatego, że od wczesnego średniowiecza rządzili tu Szwabowie, stawiając zamki i osady wokół nich. Zaczął niejaki Fryderyk II, zatem było to niewiele po roku 1000, jak sprawdzam. Nie wiem dlaczego, ale jest tu czysto jak w Szwajcarii, choć patyna włoska obecna, jak wszędzie. W wąskich uliczkach Vieste mijamy budowlańców remontujących sklep. Młode chłopaki zawzięcie dyskutują w nieznanym mi bliżej języku. Jeśli miałbym stawiać – byłby to albański. Daleko nie mają przecież. Ale nie jestem pewien.
Przejeździliśmy kilometry wąskimi dróżkami. Konkretnie 840 kilometrów w tydzień. Zostawiliśmy, jako ci węglarze, wielki ślad węglowy. Ale za to jaki ślad w duszy i pamięci! Niezmywalny ślad. Pewnego dnia leje jak z cebra, co rzecz jasna nie przeszkadza w podróżach, wyruszamy pod szarym niebem na północny kraniec półwyspu, tam gdzie jezioro Varano. W drodze powrotnej, na szczytach gór, dostrzegamy białe mury miasteczka, które lekceważą przewodniki, a mapy nie zaznaczają przy jego nazwie nic specjalnie godnego zwiedzenia. Vico del Gargano. Alpejska droga prowadzi nas w ulewie gęstymi splotami i nawrotami (Strzeż się automobilisto – asfalty Gargano są w czasie deszczu straszliwie śliskie!). Stajemy na szczycie ciasnych uliczek miasta pod kamienną basztą. Deszcz bębni o dach samochodu. Wysiadać? Nie wysiadać? Nieźle zmokniemy… Ciekawość jednak przeważa. I lecimy jak na skrzydłach przez kręte zaułki, wąziutkie zakamarki, bramne przejścia. Średniowiecze! Ratunku, średniowiecze na mnie napadło! Vico del Gargano okazało się fantastycznym konglomeratem, zespoleniem miasta i zamku, w którym baszty i mury obrosły festonami kamieniczek. Nieco surowym, mało komercyjnym, ale prawdziwym do bólu. Znów Słowianie. Dostali te ziemie od Bizancjum, po tym, jak przegonili Saracenów, znaczy się muzułmanów. Założyli Vico. Potem podbili je Normanowie i postawili zamek, rozbudował go mocno Fryderyk II ze Szwabii w 1240 roku. Dość dawno. To widać, słychać i czuć. Gdyby nie deszcz, zostalibyśmy tam do nocy. Musiałem wyciągać baterie z Canona, żeby mi elektronika nie zdechła, ale warte to było każdej minuty moknięcia.
Skoro tak dobrze idzie nam z obcymi językami na Gargano – zapraszamy Finów na kolację. Olga i Andriej, niezwykle sympatyczni i uroczy. Rosjanie, urodzeni w Leningradzie (St. Petersburgu). Olga ma fińskie korzenie, znała język fiński od dzieciństwa. W latach dziewięćdziesiątych zdecydowali się emigrować, korzystając z fińskiego programu sprowadzania rodaków z zagranicy. Z dwoma walizkami i dwójką małych dzieci wyjechali do obcego kraju i obcej poniekąd kultury. Andriej nie znał ani słowa z języka, a też nie był nigdzie zagranicą. Jak sam przyznał – dopiero na kursie fińskiego, gdzie spotkał się z Polką uczącą się wraz z nim, dowiedział się, że Rosjanie i Związek Radziecki nie są tak kochani przez Polaków, jak do tej pory sądził z telewizji. Oraz że wojna nie zaczęła się w 1941 roku. „Czytyrie tankisty i sobaka” („Czterej pancerni i pies”) święciły triumfy w czasach jego dzieciństwa, ale nie mówiły niestety całej prawdy. Emigranci zatem.
Czy to była odważna decyzja? – pytamy. Czy to łatwo tak rzucić wszystko i wyjechać? Pewnie, że trudno. Choć lata dziewięćdziesiąte w nowej Rosji były jeszcze trudniejsze. Rozpad ZSRR, dramatyczne przemiany, wszechogarniająca korupcja, strzelaniny na ulicach, brak pracy. Finlandia przyjęła ich gościnnie. Wspomogła na początku kursami językowymi i opieką. Dzieci zostały miło zaadaptowane w szkole. Jest to kraj wielkiej i miłej dla obywatela skromności (w Finlandii różnice majątkowe są najniższe w Europie), brak nuworyszostwa, nieznane jest wywyższanie się, zwyczajowo mówi się do wszystkich na „ty”, niezależnie, czy jesteś prezesem zarządu, czy sprzątaczką.
Rozmawiamy o emigracji i emigrantach, o Związku Radzieckim, o rodzinach zabieranych na Sybir (zarówno pokolenie dziadków Olgi, jak i Szanownej Współfabrykantki nie uniknęło tego losu), o pustych sklepach w czasach kryzysu, o ogródkach warzywnych sadzonych na klombach uczelnianych w Rosji przez wykładowców i profesorów, ogródkach będących jedynym źródłem utrzymania. Środkowa i wschodnia Europa. Tu nigdy nie było nudno. Czy jacyś południowi Włosi zrozumieją te rozmowy obywateli Wschodu? Czy wyczują klimat, wsłuchają się w niuansy i kontrasty? Pewnie nie. Ale machnijmy na to ręką. Słoneczne niebo nad półwyspem Gargano ukoi nasze myśli.
Tekst i zdjęcia – Marcin „Fabrykant” Andrzejewski