Bohater tej opowieści, Władek, urodził się tuż po zakończeniu wielkiej światowej wojny, którą po latach nazwano pierwszą. Kiedy był malcem, rodzice przeprowadzili się z wioski do sporego miasta. Natychmiast dopadł ich Wielki Kryzys i stracili wszystko, co mieli: małżeńską miłość, dach nad głową, wartościowe papiery. Nie było dokąd wracać. – Niepotrzebnie sprzedaliśmy folwark – powiedziała mama Władka. To było najważniejsze zdanie, jakie od niej usłyszał. Wyżaliła się synowi, bo przed mężem nie miałaby odwagi tak zwyczajnie stanąć i wypowiedzieć swój ból. Mąż Marylki, ojciec Władka, łatwo wpadał w gniew. Dla chłopca te osiem sylab, to ”niepotrzebnie sprzedaliśmy”, stało się czymś w rodzaju suchego refrenu. Bez rytmu, bez melodii. ”Nie – po – trzeb – nie – sprze – da – liś- my”. Zasypiał z nim i z nim się budził.
Zaczął kupować, co tylko się da, jeszcze podczas okupacji. Za co nabywał te wszystkie dobra, do dzisiaj nie wiemy. Na pewno nie dorobił się na czyjejś krzywdzie. – Bóg dał mi talent do interesów – powiedział kiedyś. I najpewniej tak było. Pod koniec Peerelu mógł o sobie powiedzieć, że jest bogatym człowiekiem. Wyznał to sam przed sobą, bo wszystkie trzy żony, które poślubiał równo co dziesięć lat, już dawno bez żalu odprawił. – Jesteś, synku, bardzo biedny – powiedział mu matka w ostatnim ze snów.
Następnego ranka, gdy młoda gosposia szykowała Władkowi śniadanie: ciepłe i pulchne jak jej piersi bułeczki z chłodną, słodką śmietaną, przyznał matce rację. Miał wiele, ale nie miał nikogo. Nawet ta dziewczyna, którą dopiero co najął do pracy i która okazała się świetną kucharką, a jeszcze świetniejszą kochanką, nie była przecież jego. Miała męża. – A mąż cię zapyta? – O co? – Ty wiesz, o co. – Nie – odpowiedziała spokojnie. – Mój mąż jest dobry i nigdy o nic mnie nie pyta. Władek skończył jeść śniadanie, wstał od stołu, podszedł do okna i chwilę wpatrywał się w przydomowy sad. Jedno z drzew, stara jabłoń, nie wydało w tym roku owoców. ”Trzeba będzie ją ściąć” pomyślał. – Już to pan zrobił – szepnęła służąca. Władek bez pożegnania wyszedł z domu.
Wsiadł do nowiutkiego mercedesa, odpalił silnik. Jechał. Jechał bez wiedzy, dokąd go poprowadzi droga. Okazało się, że przybył do rodzinnej wioski. Minął ją, zatrzymał auto na skraju lasu. Wszedł między drzewa i po kilku minutach dotarł na polanę, na której kiedyś, w innym życiu, razem z parobkami ojca pasał gęsi. Próbował sobie przypomnieć imię dziewczyny, którą zostawił w warszawskiej willi, w swojej wielkiej, jasnej kuchni. Nie pamiętał. Nie pamiętał też, czy frazę ”trzeba będzie ją ściąć” wypowiedział na głos, czy tylko pomyślał. Stał sam jeden wobec samego siebie i samemu sobie powtarzał: ”niepotrzebnie sprzedaliśmy”. Kto sprzedał, co i komu – nie miał pojęcia. Przed oczami pojawiły się mroczki. – To nie udar – uspokoiła go matka. Słyszał ją lecz nie widział.. – Jeżeli nie udar, to co? – To rozpacz, synku.
Dopiero teraz dostrzegł rozmytą dziewczęcą sylwetkę. Matka, młodziutka, smukła, w szarej zwiewnej sukni, stała na progu nieistniejącego od wojny domu. Po chwili wszystko zniknęło i Władek odzyskał czucie w nogach oraz chłodny porządek rozumu. Opuścił polanę. Chciał jak najszybciej przejść przez las, wsiąść do auta i wrócić do Warszawy. Warszawa. Jego miejsce na ziemi. Jego dom. Zmierzchało, ale wciąż jeszcze było na tyle jasno, by nagle zyskać pewność, że do samochodu nie wsiądzie. Mercedes zniknął. – Wy złodzieje! – krzyknął w stronę najbliższego domostwa. Cisza. – Wy złodzieje! – krzyknął tym razem w niebo. Cisza. – Okraść krewniaka.. – szepnął z żalem. Usiadł na grząskiej polnej drodze i gorzko zapłakał. – Nie jesteś już naszym krewniakiem – zaszumiało sitowie. Wstał, wszedł na groblę, popatrzył na oba parujące ostrą słoneczną czerwienią stawy. Jak mógł zapomnieć, że i stawy. ”I stawy też. I stawy, synku, niepotrzebnie sprzedaliśmy”.
Władek do Warszawy nigdy nie wrócił. Wrócił zamiast niego ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto postanowił żyć na ziemi, nie w snach.