Dwa lata temu zaznajomiłam się z kobietą, której imienia nie znam do dziś. Spotykamy się raz na kilka dni, przypadkowo, w przesmyku między dwiema kamienicami. Wracam tamtędy ze sklepu. Albo idę do sklepu. Albo do biblioteki. Albo na pocztę. Albo na mniej lub bardziej ważne spotkanie. I ona jest. Spaceruje ze swoim psem, którego imienia również nie znam.
– Często pani spaceruje – zagajam.
– Przygarnął człowiek sunię, to musi wychodzić – uśmiecha się.
I to już jest koniec rozmowy. Żegnamy się lekkim skinięciem głowy. Kilka dni temu spotkałyśmy się w tym samym, co zawsze, miejscu.
– A gdzie sunia? – spytałam.
– W lecznicy. Będzie tam dziś nocować.
– Zachorowała?
– Tak.
– To do zobaczenia, do jutra.
– Do jutra.
Nocą przyśniły mi się obie. Pani i jej pies. W śnie ich kamienica była malutką wyspą otoczoną czystymi wodami arktycznego jeziora. Sunia zaś nie była już psem, tylko jakimś lśniącym kotem polującym na nieśmiertelne ptaki. Wszystko w tym śnie było nieśmiertelne. Pies – kot upolował rozbawioną psotą wielobarwną kaczkę i z dumą położył pod nogami swojej pani. Następnego dnia, tak się złożyło, nie wychodziłam z domu. Wspominałam wyrazisty sen i byłam pewna, że to zwiastun śmierci. Sunia pewnie już nie żyła. Wczoraj jednak spotkałam je obie w tym samym, co zawsze, miejscu. Pies miał na sobie plastikowy kołnierz.
– By szwów nie rozerwała – wyjaśniła kobieta.
– Martwiłam się o nią – wypaliłam.
Właścicielka psa spojrzała uważnie. Nie na mnie. Na sunię.
– Nie ma się o co martwić – odpowiedziała zaskakująco oschle.
Poczułam się niezręcznie. Miała rację. Są sobie we dwie. Same. Nie chcą, by ktoś je obserwował, nawet jeżeli byłaby to obserwacja z krainy czułości.
– Do zobaczenia – powiedziałam i ruszyłam przed siebie.
– Pani Ewo! – Znała moje imię. Odwróciłam się natychmiast.
– Tak?
– Nie ma się o co martwić. Ja to pani mówię. Kobieta ze wsi.