Kiedy miałam czternaście lat, rodzice wysłali mnie na kolonie do Bułgarii, nad Morze Czarne. Wszystko było nowe: smak arbuzów i brzoskwiń, zapach smażonej papryki, odgłosy rozmów prowadzonych w różnych językach, przede wszystkim po bułgarsku, ale również po niemiecku, po francusku, po włosku. Plaża z białym piaskiem, po którym nie dało się spacerować bez obuwia – tak bardzo parzył stopy. Dzisiaj, kiedy jestem dojrzałą kobietą, mogę napisać, że świat pokazał mi wtedy, jaki może być przyjazny, różnorodny i smaczny. Zupełnie inny niż ten, do którego przywykłam dorastając w chłodzie ówczesnej Polski. (Czy dziś Polska jest nadal chłodna, to już temat na zupełnie oddzielną szkolną rozprawkę).
Tyle lat minęło, a jakby to było wczoraj: Widzę siebie – dziewczynę w zielonym, bawełnianym, rozciągniętym bikini (zaprzyjaźniona krawcowa uszyła kostium w pośpiechu, bez przymiarki, na oko). Dziewczyna stoi boso w tłumie rozbawionych plażowiczów. Parzy piasek, parzą śmiechy, w oczach ciemno od gorączki. Jedyną ucieczką od nadmiaru bodźców wydaje się być błękitna, spleciona z obłokami woda.
Pamiętam, że morze było ciepłe, spokojne, nieruchome. Sięgało po horyzont. I horyzont wybrałam wtedy sobie za cel. Najpierw płynęłam kraulem, potem żabką, potem już tylko na plecach, coraz wolniej. Wciąż w stronę Słońca. Ludzie, których zostawiłam na plaży, byli już tylko kolorowymi kropkami. Nie było już słychać żadnych odgłosów życia. Była tylko woda i ja. I – może? gdzieś tam daleko? coraz dalej i dalej – było jeszcze Słońce.
Nie wiem, ile minęło czasu – czy to był kwadrans czy godzina? W każdym razie wreszcie przyszła TA chwila. Zrozumiałam, że mogę tej wycieczki nie przeżyć. Wyruszając w stronę horyzontu, byle dalej od zgiełku świata, zapomniałam o ewentualnym powrocie. A przecież nie byłam małym dzieckiem. Właśnie skończyłam ósmą klasę, od września miałam zacząć naukę w liceum. Tamtego popołudnia śmierć i ja po raz pierwszy zmierzyłyśmy się wzrokiem. Zadziałał instynkt przetrwania i udało mi się zawrócić, a potem dopłynąć do brzegu.
Na plaży nic się nie zmieniło.
– Jak dobrze, że jesteś. Zamartwiałyśmy się, że coś ci się stało – powiedziała koleżanka, kiedy ostatkiem sił dotarłam do kolonijnej kwatery.
– Martwiłyście się?
– Bardzo. Tylko nie chciałyśmy mówić wychowawcy, żebyś nie miała kłopotów.
Na plaży nic się nie zmieniło, ale we mnie wtedy, tamtego popołudnia, po tym ”zamartwiałyśmy się”, zmieniło się bardzo wiele.
Poczułam ulgę, wdzięczność, radość. Żyłam.