Poszedłem do teatru. Nie jest to wiadomość z ostatniej chwili, nie jest to news na pasek telewizji informacyjnej, nie jest to materiał na pierwszą stronę gazety. No chyba że na pierwszą stronę felietonu, na początek. Idźmy zatem dalej: poszedłem do teatru z żoną. To też się ludziom zdarza, choć może nie tak często jak chodzenie do kina z narzeczoną. Ale jednak się zdarza. Niejednego męża z niejedną żoną widziałem na widowni, a i na scenie się to spotyka, choć tam to raczej mąż z mężem role jakieś odgrywają, coś tam uprawiają, a właściwie udają… Tak było i tym razem: polscy aktorzy udawali francuskich gejów (jeden udawał nawet geja pochodzenia algierskiego), by w strugach (sztucznego) deszczu opowiadać nam o ważnych sprawach.
Napisałem nam, ale nie miałem na myśli nam – mnie i mojej żonie (z którą – jak zapewne pamiętacie – wybrałem się do teatru), ale raczej nam – publiczności. To przesunięcie akcentu na doświadczenie zbiorowe zaszło nie bez przyczyny – siedzieliśmy bowiem z żoną w pewnym oddaleniu, pomiędzy nieznajomymi. A to za sprawą biletów na miejsca w różnych częściach sali. Los rzucił mnie pomiędzy dwie nieznane mi kobiety, z których jedna (ta po mojej prawej stronie) wyglądała na człowieka z teatrem świetnie zaznajomionego. Pozdrawiała wiele osób, kiwała głową bywalcom, słała całusy w stronę kulis. Image też miała mocno artystyczny, słowem – jakaś aktorka, dramaturżka (i czego podkreślasz, edytorze, jakbyś „Wyborczej” nie czytał – tak się teraz mówi) albo scenografka.
No i teraz uważajcie, bo autor sztuki – jak zapowiadał program – sięga w swych autobiograficznych powieściach do najmroczniejszych zakamarków duszy, nie oszczędzając przy tym nikogo, ale przede wszystkim samego siebie. My też nie mamy zamiaru nikogo oszczędzać. A zatem show goes on, a moja sąsiadka, która chyba ze dwa koniaczki w teatralnym bufecie wypiła, zaczyna przysypiać. Głowa jej się kiwa, nieświeży oddech raz po raz w mą stroną kieruje, walczy ze zmęczeniem. W końcu na mym ramieniu składa głowę i – nawet jakby trochę przytulona – smacznie śpi. Nie potępiam, sam na sześciogodzinnych spektaklach znanego reżysera momentami daję się obejmować Morfeuszowi. Tym niemniej sytuacja staje się kłopotliwa. Budzić ją czy nie budzić? Delikatnie trącać czy niedelikatnie strącać? Mówić coś czy udawać, że nic nic… nic nie szkodzi.
Postawcie się w mojej sytuacji: na ramieniu śpi „dramaturżka”, na scenie egzystencjalne dramaty, w dodatku jeden aktor tak jakby patrzył w naszą stronę z wyrzutem. On się tam męczy, przemoc paryskich zaułków odgrywając, w dodatku w strugach lejącej się spod sufitu wody (taka koncepcja reżyserki, zatęchłą atmosferę współczesnego świata oddająca), a my tu mu się przytulamy w piątym rzędzie. Próbuję mu dawać znaki, że to nie moja wina, ale chyba nie rozumie. Jego też mi żal (napisałem też, bo siebie mi żal i bohatera sztuki przemocowo potraktowanego). Na domiar złego też mnie zaczyna powoli rozbierać (ten Morfeusz). Bohater opowiada swoją historię piątej czy szóstej osobie, a ta osoba opowiada mu jego historię swoimi słowami – zawłaszczając mu tę narrację i wpisując w swój paradygmat dyskursu. Walczę, by nie zasnąć, bo przecież nie mogę się przespać z dramaturżką (na ramieniu), w dodatku na sztuce o poszukiwaniu tożsamości i społecznych kontekstach problemu imigracji.
I nagle kobieta się budzi, jakby wiedziona nieomylnym instynktem, a po chwili klaszcze z zaangażowaniem, jakby jej się naprawdę podobało. Czekam tylko, aż wstanie do owacji, ale do tego się nie posuwa w swym obłudnym zacieraniu śladów snu. A może to właśnie swoje sny oklaskuje? Może śnił jej się teatr ogromny, z całą maszynerią sceny, z garderobami, pracowniami technicznymi na zapleczu, z bufetem, w którym starzy aktorzy opowiadają do znudzenia wciąż te same anegdoty. Schodzę z nią we śnie do teatralnej jaskini, do teatru cieni im. Platona i widzę salę wielką, w której z narzędziami w rękach śpią rzemieślnicy: krawcy, szewcy, stolarze, snycerze. – Czy już czas? – pytają mnie Śpiący Snycerze. – Nie, jeszcze nie czas.