Oczywiście same braki. Braki w lekturach i edukacji. Jakaś tam edukacja była, ale co to za edukacja. Skoro nawet nie wiem, że w rodzinnym mieście był kiedyś tor wyścigów konnych. Skoro nie czytałem różnych ważnych książek, które normalny kulturalny człowiek powinien był przeczytać. Czy to się da nadrobić? Może książki pomogą się powoli zreformować. Szkoda, że tak późno, bo są pewne obawy, że nic z nich nie zapamiętam.
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Józef Hen – Nowolipie ******
Co za język, co za wspomnienia! Mistrz! Fantastyczna równowaga. Równowaga pomiędzy relacją rzeczy z dzieciństwa i młodości, przeszłych, minionych i zamkniętych na głucho zniszczeniem Warszawy i gettem, a wyważoną, lakoniczną i celną oceną faktów. Józef Hen pisze tę książkę dla wnuków, odkrywając przed nimi meandry swych wspomnień, a przy tym pokrótce odnosi się do współczesności – wyłapując swoje błędy, złudzenia, oddalając obiektyw na szeroką perspektywę i oceniając swoje przedwojenne życie i młodość. Z jednej strony jest to zanurzenie się w nieistniejącym, zdematerializowanym świecie, z drugiej – obcowanie z człowiekiem doświadczonym, mającym odpowiedni dystans. Poezja! Fantastyczna książka.
Cezary Łazarewicz – 1939. Wojna? Jaka wojna? ***
Znając Cezarego Łazarewicza ze świetnej, przejmującej książki dokumentalnej Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemykaa, spodziewałem się czegoś ciekawego i istotnego. Że można dowiercić się do faktów, do jakich jeszcze nikt nie doszedł, zestawić pamiętniki, cytaty, opinie i wspomnienia w sposób dający do myślenia. Ale zawiodłem się. 1939 to książka łatwa. Zbyt łatwa i sprawiająca wrażenie pisania pod tezę. A nawet pod kilka tez.
Po pierwsze – treść książki kuriozalnie przeczy zapowiedziom na okładce, że rzecz będzie o tym „co sprawiło, że Polacy na kilka miesięcy przed wybuchem straszliwej wojny popadli w zbiorowy optymizm i nie wierzyli, że stają na krawędzi armagedonu”. Nie znajdziemy prawie nic z tego w 1939. Wojna? Jaka wojna?. Jest w większości niepewność, napięcie i wahanie. Owszem, ludzie wypoczywają w Gdyni i w Zakopanem, chodzą do kina, bawią się na balach i dają ogłoszenia w gazetach w dziale „matrymonialne”. Nie wiem jednak, co miało by być w tym kuriozalnego. Czy według Łazarewicza byłoby bardziej naturalne, żeby wszyscy w zamknęli się w domach i zaczęli gromadzić konserwy już po aneksji Kłajpedy w marcu 1939?
Cytowane w tej książce szeroko wspomnienia pułkownika Stefana Roweckiego całkowicie pozbawione są jakichkolwiek optymistycznych akcentów. Jest on realistą i profetą, który bardzo celnie analizuje polsko-niemiecko-rosyjskie możliwości polityczno-militarne, które potwierdziły się później w dużym zakresie. Pułkownik nie jest przy tym jakimś odsuniętym od władzy sanatorem (jak Sikorski) tylko organizatorem Brygady Pancerno-Motorowej. Relacjonuje olbrzymie trudności biurokratyczne, finansowe i mentalne, jakie musi naprędce pokonywać, bo Brygada jest przygotowywana zbyt późno. Trudno jednak to wszystko nazwać popadnięciem w optymizm i niewiarą. Od A do Z wszystkie cytowane w książce pamiętniki w najmniejszym stopniu nie wykazują optymizmu, a jedynie co najwyżej determinację w kwestii obrony Polski. Cytowane w książce wspomnienia, opisujące nastroje w ministerstwie spraw zagranicznych prowadzonym przez Becka, mówią raczej o zacięciu, wysiłku i przygnębieniu. Jedyne, co można uznać za optymistyczne, to artykuły gazetowe z Ilustrowanego Kuriera Codziennego, piszące kłamliwo-propagandowe relacje z nastrojów niemieckiego społeczeństwa.
Nawet ocena twardo stąpającego po ziemi korespondenta radia CBS w Europie Williama L. Shirera jest dla Polaków współczująca. Ocenia on realnie marne szanse Polski w starciu z Niemcami, ale rozumie nasze intencje i pozycję geopolityczną. Relacjonuje zaskoczenie wśród niemieckich i brytyjskich dziennikarzy, jakie przyniósł pakt Ribbentrop-Mołotow, co wskazuje, że ciężko było go przewidzieć nawet doświadczonym komentatorom politycznym.
Książka ta po raz kolejny potwierdza tezę, że historię można kształtować jak plastelinę. Wyciągać z niej, co tylko się chce, żeby potwierdzić swoją wizję dziejów. I że polityka historyczna to ważna rzecz w życiu społeczeństwa. Nie trzeba wcale kłamać. Wystarczy przytaczać odpowiednie cytaty w odpowiednim natężeniu. W 1939. Wojna? Jaka wojna? jakieś 3/4 politycznych cytatów gazetowych pochodzi z antysemickich pism prawicowych. Cytaty z pamiętnika żydowskiego harcerza są za to patriotyczne i propolskie. Zatem czytelnik mało doświadczony natychmiast nabiera odpowiedniej optyki – przedwojenni Polacy to antysemici, a Żydzi to patrioci.
Czy Polacy przed wojną byli antysemitami? No jasne, że byli. Pytanie tylko, czy w natężeniu sugerowanym przez tę książkę. Czy Żydzi przedwojenni byli polskimi patriotami? No jasne, że byli, ale wystarczy poczytać trochę książek (zwłaszcza wspomnień Żydów, np. Szymona Rogozińskiego), żeby zorientować się, że nie wszyscy. Mieli oczywiście powody. Im więcej czytam o przedwojniu, tym bardziej dochodzę do wniosku, że w Polsce żyły dwa zupełnie oddzielne społeczeństwa, marnie powiązane rzemyczkami zależności. Konkurowały ze sobą intensywnie. Trudno w takich realiach o miłość. Czy Łazarewicz nie powinien dla równowagi pocytować trochę ulotek Komunistycznej Partii Polski? (Fakt, była już rozwiązana w tym czasie). Czy nie można zacytować żadnego prożydowskiego i jednoczącego tekstu, jakich w przedwojniu też parę się ukazało?
Jacek Fedorowicz – Święte krowy na kółkach ***i pół
Felietony z urokiem i uśmiechem. Choć dość błahe. Fedorowicz pisze z autoironią, dobrą polszczyzną. Czasem zdarza mu się ględzić, czasem wydaje się mieć poglądy z poprzednich epok (np. na prywatyzację). Niemniej przeczytałem z przyjemnością. Urok najważniejszy!
Niedawno, podczas wizyty w poradni okulistycznej, skierowano mnie na badanie do bardzo zasłużonej pani profesor. Przed wejściem na drzwiach gabinetu przeczytałem jej imię i nazwisko. To było niezwykłe imię i to nazwisko. Czyżby moja szkolna koleżanka? Wszedłem, spojrzałem i natychmiast ogarnęło mnie uczucie zawodu. Nie, to niemożliwe… Za biurkiem siedziała staruszeczka, na oko – stuletnia. Ale na wszelki wypadek postanowiłem spytać.
– Przepraszam panią profesor, ale czy pani nie mieszkała kiedyś w Gdyni?
– Mieszkałam.
– Czy chodziła może pani do „dwójki” na Leśnej, wtedy to była Daszyńskiego?
– Chodziłam.
– Matura w pięćdziesiątym trzecim?!
– Tak!
– No to, kochana, chodziłaś do mojej klasy!
Przyjrzała mi się uważnie.
– Tak? A czego pan uczył?
Wyszedłem załamany.
Aleksandra Marinina – Kolacja z zabójcą *** i pół
Debiut znanej pisarki kryminałów. Sprawna akcja, ogarnięta psychologia postaci, ciekawa bohaterka. Niemniej – poczucie pewnej pustki. Książka pisana w Rosji tuż po przemianach, choć wspomina się o dawnych służbach milicyjnych i wojskowych – anturażu, analizy, wgłębienia się w epokę bardzo mi w tym kryminale brakuje. Być może świeża autorka nie miała szerszego oglądu rzeczywistości, brała ją „taką jaka jest” za normalną i zwyczajną, nie siliła się na dogłębność ani na krytykę. Zwłaszcza że sama miała korzenie w służbach milicyjnych. Pomimo słusznie zastosowanego przez tłumaczkę manewru, żeby zachować bohaterom „otczestwa” oprócz nazwisk – nie czuję w tej powieści gruntu. Fruwamy trochę nad tą Rosją, nie dostrzegając charakteru i detali. Potrafili ten grunt stworzyć Mankel, potrafił i Stieg Larsson, co dało dodatkowej wartości ich książkom. U Marininy niedosyt.
Aleksandra Marinina – Gra na cudzym boisku ***
Z jednej strony – niby przełamanie wad poprzedniej książki. Miasto rządzone przez mafię. Niestety, postaci są papierowe, jak w teatrzyku kukiełkowym. Pustawe sanatorium, w którym popełnia się przestępstwa, przywodzi mi na myśl Jamesa Bonda i Nigdy nie mów nigdy, w którym wszystko jest umowne i mruga się do widza („Próbka moczu Jamesa Bonda”, jeśli pamiętacie). Historia, gdyby nie rosyjskie nazwiska, mogłaby się odbywać wszędzie – Meksyk, Tajlandia, Maroko, prowincja USA. Nie tego szukam w kryminałach, niestety. Znów zawód.
Max Cegielski – Śladami Rechowiczów **** i pół
Jak kiedyś napisano: „trzecie pokolenie AK walczy z trzecim pokoleniem UB”. Jest w tym coś. Max Cegielski ma dość poważną zaletę – dostrzega te podziały i przykłada ich miary do siebie. Jest to książka kipiąca – zarówno biografia małżeństwa plastyków i malarzy, zasłużonych w latach powojennych jako dekoratorzy architektury, zarówno kontynualny wywiad z bohaterką tej biografii, jak i mocowanie się ze spuścizną PRL, która co prawda dała puste półki, cenzurę, terror urzędowy i milicyjny, ale też dawała w niespodziewanych miejscach wyjątkową wolność – wolność twórczą. Wolność od zasad i wolną rękę. Dawało to efekty nie do powtórzenia w dzisiejszym świecie. Te efekty przez nową „wolną Polskę” pokomunistyczną nie zostały specjalnie docenione. Nie zauważono ich wartości, to znaczy zauważono poniewczasie, kiedy zdążono większość z nich zlikwidować. Nie mogę zostać bezkrytycznym fanem opisywanych dzieł, tak jak zostaje nim Max Cegielski. Nie uważam, że wszystkie zasługują na pieczołowite zachowanie i ogląd na klęczkach – część z nich żegluje mimo wszystko w stronę kiczu, moim zdaniem – ale doceniam je jako znak epoki, warty zachowania.
Na tym tle Cegielski prowadzi prywatne rozważania na temat spuścizny PRL i stosunku żyjących w Polsce Ludowej ludzi do ówczesnego systemu. Zwłaszcza artystów. Siłuje się z własnym stosunkiem do tej spuścizny i własną oceną postępowania swoich bohaterów. Przykłada własne doświadczenia do ich relacji, odsłania maski i lukier, którym karmi ich własna pamięć. Rozmyśla – kim byłby na ich miejscu. Ten osobisty stosunek stanowi moim zdaniem dużą wartość „Mozaiki Rechowiczów”. Nie jest to „jeszcze jedna, taka sama biografia”, tylko miszlung wrażliwości autora, wspomnień bohaterów i próba ich oceny.
Między wierszami zwraca uwagę na dość przykry fakt – my Polacy nie doceniamy przeszłości. Wielbimy blichtr, pozłotkę i wszystko, co woła, że jest nowoczesne. Każdy właściciel drewnianej chatki po pradziadkach chciałby ją zburzyć i pobudować w jej miejsce modernistyczny klocek z Ytonga. Każdy marzy o odcięciu się od nieimponującej przeszłości. A gdzie korzenie, ja się pytam?
Zbigniew Chmielewski – Kroniki polskiego tenisa 1901-2018 Zbigniew Chmielewski dla zainteresowanych *****
Książka troszkę specjalistyczna. Wielbicielom tenisa da sporo satysfakcji. A już dla wielbicieli tenisa i historii stanowi nie lada gratkę. Pozycję obowiązkową. Od zabawy dla bogatych, przez grę „kształtującą zdrowie i charakter narodowy”, aż do zwycięstw w Wimbledonie Jadwigi Jędrzejowskiej, Wojciecha Fibaka i Agnieszki Radwańskiej. Bardzo interesujące jest przypomnienie wielu barwnych postaci przedwojnia – Baworowskiego o dwóch obywatelstwach, rozdartego pomiędzy Polską a Niemcami (zginął pod Stalingradem), Józefa Hebdy, Ignacego Tłoczyńskiego – self-made-manów, opisanych kiedyś przeze mnie na SNG Kultura – LINK. Najbardziej poruszająca – tragiczna i niezwykła historia Wandy Nowak-Dubieńskiej, córki premiera, kobiety o wszechstronnych talentach – była mistrzynią Polski zarówno w tenisie, narciarstwie biegowym, jak i florecie. Znała biegle trzy języki, ukończyła dwa fakultety – muzykologię i weterynarię. Była pierwszą w historii polską olimpijką, co dzisiaj jest kompletnie niepamiętane. Zapomniane nie bez powodu – w czasie okupacji zakochała się w Niemcu i podpisała volkslistę.
Edmund Niziurski – Trzy godziny prawdy ****, dla nizurskofanów ******
A co? Nie wolno? Wolno! Wolność jest!
Jest to późna, praktycznie nikomu nieznana minipowieść literackiego młodzieżowego superherosa. Jest tak nieznana, że nawet ani jednym słowem nie wspomniał o niej biograf Niziurskiego, Krzysztof Varga w swojej „Księdze dla starych urwisów” (recenzowanej tu jakiś czas temu)! Na szczęście podsunął mi ją Krzysztof Golec-Piotrowski, wyciągając ze swej niezgłębionej kolekcji. Dlaczego ta powieść jest nieznana? Stanowiła drukowany w odcinkach dodatek dla Płomyka w 1986 roku. Nigdy niewydany nigdzie indziej. Ciekawe, kto ma do niej dzisiaj prawa, bo zrobiłaby furorę. Mówi się, że Mistrz tracił formę w późniejszych latach, nie spełniają kryteriów jakościowych jego powieści „unowocześniane” przez autora w latach 90. ani Nowe przygody Marka Piegusa z roku 1997. Natomiast Trzy godziny prawdy – to Niziurski w najlepszym wydaniu. Równy swoim bestselerom: Sposobowi na Alcybiadesa czy Awanturze w Niekłaju, choć bardziej skondensowany. Oczywiście nieco umownej naiwności w tej książce jest – nawet najgorsze czarne charaktery mają w niej honor, zasady i potrafią zachować się przyzwoicie – co całkowicie idzie pod prąd ducha dzisiejszych czasów. Natomiast to, co Niziurski potrafi najlepiej, występuje tam na pierwszym planie – nakreślone niezwykle sprawnie i wiarygodne emocjonalnie postacie, z lekką nutą groteski. A przy tym zwykle, jak to u Niziurskiego, tematy istotne – donosicielstwo i jego cena, pomyłki w ocenie ludzkich postaw, stosunek do bliźniego, pożądanie wolności. Czuć w tej książeczce ducha późnych lat osiemdziesiątych, rozbuchanych nieco nadziejami Solidarności, ale zduszonych stanem wojennym – i choć, oczywiście, żadne z tych wydarzeń nie jest wspomniane w fabule, to jednak ukryte nuty można dostrzec. Bardzo dobra książka dla młodzieży (choć nie wiem, czy dla tej dzisiejszej, czy może dla tej podstarzałej, wczorajszej), zahaczająca leciutko o poważne problemy dorosłych. Nizurskofani – musicie to przeczytać!
Dariusz Kortko – Wielicki. Piekło mnie nie chciało Dariusz Kortko ****
Bardzo dobra pozycja i dla profana, i dla wielbiciela himalaizmu. Każdy z nich będzie zadowolony. Ten pierwszy, bo książka jest wartko i sprawnie napisana, sprawdza się ogólnie jako biografia, pomimo bliskiego kontaktu autora z bohaterem – nie cukruje, wali szczerze i czasem mało przychylnie dla Wielickiego – wypowiadają się w niej bynajmniej nie tylko jego admiratorzy. Zaś wielbiciel himalaizmu, dzięki temu podejściu autora jest w stanie wyrobić sobie odmienny obraz sukcesów polskich wspinaczy, inny niż zwykły były go opisywać dotychczasowe książki o tej tematyce. Znacznie w niej więcej konfliktów, wewnętrznych sporów środowiskowych, a także więcej wyprawowego egoizmu i małostkowości opisanej expresis verbis. Także postępków i decyzji samego Krzysztofa Wielickiego, które można komentować tylko brzydkimi słowy (więc się powstrzymam). Były sukcesy i to wielkie i podziwu godne, ale członkowie niemal każdej wyprawy w najwyższe góry wracali do Polski totalnie skłóceni i niezbyt korzystnie wypowiadająca się o współuczestnikach. Nie przeszkadzało to tym samym ludziom (wcześniej grubo poobrażanym na siebie) w zaliczaniu kolejnych wypraw w podobnym gronie. Jak wiadomo, himalaiści mają ego, z którym nie mieszczą się do windy (przypomina mi się wywiad w Wyborczej z Andrzejem Bargielem, zaczynający się od gremialnego oplucia wszystkich poprzednich pokoleń i nazwania ich amatorami), ale nie ma dla nich lepszego narkotyku niż porządny ośmiotysięcznik.
Grażyna Ewa Karpińska, Aleksandra Krupa-Lawrynowicz – Grembach, tylko dla zainteresowanych ****
Nieco zbyt sucha praca naukowa, żeby mogła zostać literaturą. Analiza socjologiczna i etnograficzna jednego z mniej znanych łódzkich osiedli „familoków”, przynależącego do łódzkiej fabryki nici „Ariadna”. Historia powstania i zmian, uzupełniona bardzo bogato o wspomnienia mieszkańców. Wspomnienia sięgają czasów międzywojnia, opisują codzienny trud, stosunki społeczne w fabryce, ale i chwile wytchnienia w sali tanecznej „Ariadny” i na wycieczkach. Chciałoby się jeszcze poczytać jakieś wcześniejsze, pierwszowojenne, albo jeszcze sprzed I wojny wspomnienia. Niestety zwykle praca etnograficzna jest wykonywana „w ostatniej chwili” i analizuje na ogół wypowiedzi „ostatnich Mohikan”, zatem nie zawsze dostajemy tego, czego byśmy oczekiwali.
Przedostatni Mohikanin często zabija ostatniego Mohikanina, żeby nim zostać (St. J. Lec)
Kto chciałby sięgnąć bliżej korzeni tej nadal działającej fabryki z ulicy Niciarnianej, tego uprasza się o zajrzenie do ostatniej pozycji z mojego Indeksu Ksiąg.
Joanna Kuciel-Frydryszak – Służące do wszystkiego******
Rewelacyjnie napisana książka, przepięknie wyważona w opisach, cytatach, analizach. Piotr Grobliński napisał na jej kanwie jeden ze swoich najlepszych felietonów: LINK, nie będę się zatem bardzo rozpisywał.
Z jednej strony książka o stosunkach społecznych, o których każdy coś tam słyszał i wie – bądź co bądź stanowiliśmy ongiś społeczeństwo mniej więcej podzielone na Sługi i Panów. Z drugiej strony tak dogłębna, że aż szokująca analiza feudalizmu, jaki panował w Polsce aż do czasów PRL. Szokująca tym bardziej, bo i w sposób szokowy zakończona, zmianą ustroju.
Świetnie dobrane cytaty – z Dąbrowskiej, Nowolipia Józefa Hena, listów Nałkowskiej – obrazują życie, o jakim, mimo wszystko, nie mieliśmy pojęcia, albo się nad nim nie zastanawialiśmy, odgarniają tony sentymentalnego cukru z jakim traktuje się u nas przedwojnie. Historie są różne – nie tylko negatywne. Zwraca się też słusznie uwagę, że owe wyciskane jak cytryna „sługi do wszystkiego” nie zatrudniały się u swych chlebodawców pod przymusem, a wręcz przeciwnie – masowo same uciekały ze wsi do miast. Niezbyt chwalebnie świadczy to oczywiście o polskiej wsi przedwojennej.
Mariusz Szczygieł Nie ma *****i pół
Zastanawiam się nad spójnością książki Mariusza Szczygła. Jest bardzo dobra, wszechstronna, ciekawa, często zaskakująca. Jednak przeszkadza mi w niej pewne podporządkowanie głównemu konceptowi, pomysłowi tytułowej „nieobecności”. Niektóre reportaże, rozdziały czy też artykuły wyglądają, jakby były do niej nagięte siłą. Ich wszechstronność, różnorodność, a nawet wręcz mała tematyczna spójność została jakby przejechana na koniec edycji grabiami z napisem „Nie ma”, żeby wymusić dopasowanie do książki. Takie mam wrażenie. Nie wiem, czy to był dobry koncept, bo przecież bronią się one same doskonale – trzymają w napięciu i mówią o ważnych rzeczach. A może i najważniejszych. Od reportaży bezpośrednio osobistych, o wizycie ojca Mariusza Szczygła w Czechach, przez ciekawe, otwierające się jak szkatułka w szkatułce rozdziały o pisarkach-bliźniaczkach, siostrach Woźnickich, o poetce Violi Fisherovej, przez zupełnie z innej beczki artykuł o willi Adolfa Loosa w Pradze. Aż po wstrząsający do szpiku kości, znany z Wyborczej reportaż Śliczny i posłuszny. Jest to też, po części, książka o robocie reporterskiej, o tropach, jakie zawiodły Mariusza Szczygła do takich, a nie innych tematów. O domysłach wymagających sprawdzenia. Daje ta książka dużo satysfakcji (nie zawsze przyjemnej i miłej) i jest fascynująca. Niespójność nieważna.
Jacek Kusiński Szalone Miasto **** i pół, dla wielbicieli historii Łodzi – ******
Zrecenzowałem tę książkę szeroko na SNG Kultura tutaj – LINK. Gwiazdki daję podwójne, po głębszym zastanowieniu. Największą uciechę będą z niej mieli niewątpliwie miłośnicy miasta, jego dziwnej, ale prawdziwej historii – metropolii powstałej na surowym korzeniu, zupełnie z niczego, jeśli nie liczyć siedemnastu rzeczułek snujących się po leśno-bagnistych wzgórzach, które się akurat łacno nadały na napęd dla młynów i foluszy. W drugiej kolejności będą mieli z tej książki uciechę ci, którzy choć trochę Łódź znają, albo w niej mieszkają. Tacy czytelnicy otworzą szeroko oczy, dowiadując się co też się mieściło dawniej w mijanych przez nich co dzień kamienicach. Zaszokują się też skalą przestępczości, jaka panowała w XIX-wiecznym mieście i dowiedzą, że ówczesne życie to nie była bajka. Doprawdy, żyjemy w nieciekawych czasach. W porównaniu.
Tak naprawdę to nie jest przecież „książka o historii Łodzi”, tylko wprost – historia Łodzi 1:1, materiały źródłowe, prosto z przeszłości. Znalezienie tych, wyselekcjonowanych, artykułów musiało być pracą tytaniczną – podziwiam autora. Przeczytać wszystkie gazety pomiędzy 1884 a 1918 rokiem – to jest jednak coś! Przy okazji dzisiejszy ogląd pozwolił wybrać najbardziej nośne i kuriozalne albo najbardziej charakterystyczne notki i reportaże z tychże gazet. Wpadamy więc w tę Łódź jak w kipiel, w sam środek wielonarodowego bigosu. Bardzo ciekawe doświadczenie.