Czytelnicy wybaczą mi tę niespodziewaną wylewność i prywatny ton, a koledzy zamiłowanie do naśladownictwa, ale temat walki z niepodchodzącymi książkami szczególnie dziś wydaje mi się aktualny. Siedzimy w domach i czytamy więcej książek. Niedawno znajomy zwierzył się z trudności przy czytaniu Braci Karamazow, ale dzielnie przebrnął. Z małym wstydem przyznaję, że mnie się to wiele razy nie udawało. By wprowadzić elementy porządku w coś tak chaotycznego, jak niedokończone lektury, pozwalam sobie wprowadzić klasyfikację:
xxxxxx – nigdy w życiu i w życiu innym nie polecę
xxxxx – tylko dla masochistów i natrętów (taka nerwica natręctw – przymus doczytania do końca)
xxxx – czytanie na własną odpowiedzialność
xxx – moja wina, że nie dałem rady, czyżby braki w wykształceniu ogólnym?
xx – może jeszcze kiedyś przeczytam do końca
x – właśnie czytam, po prostu nie skończyłem jeszcze
Lew Tostoj – Anna Karenina xxx.
W liceum postanowiłem przed maturą jeszcze bardziej podciągnąć się z rosyjskiego i zabrałem się za Kareninę w oryginale. Czytanie cyrylicą zapisanej księgi szło nawet lepiej, niż przypuszczałem, ale po pewnym czasie zorientowałem się, że jest jak w powiedzeniu – „nie widać lasu, bo drzewa zasłaniają”. Ciągłe sprawdzanie w słowniku nieznanych słówek i zwrotów sprawiło, że traciłem z oczu klimat i intrygę, a ściubiłem powoli zdanie po zdaniu. Przeczytałem bodaj 50-60 stron i wtedy uważałem to za sukces, nic nie pamiętam z tego, co przeczytałem. Na maturze dostałem szóstkę z języka pana Lwa, spasiba gospodin Tołstoj.
Miron Białoszewski – Tajny dziennik xx
Zachęcony jedną z najlepszych książek biograficznych, jaką kiedykolwiek czytałem, czyli Mironem Hanny Kirchner, będącą zbiorem wspomnień o poecie jego najprzeróżniejszych znajomych, zakupiłem tajny dziennik Białoszewskiego. Zacząłem go z zapałem czytać zaraz po spotkaniu z Tadeuszem Sobolewskim, autorem równolegle wydanych wspomnień Człowiek Miron. Siła rozpędu czytelniczego pozwoliła mi przebić się przez pierwsze kilkaset (sic!) stron, zanim kompletnie ugrzęzłem i porzuciłem księgę. Dopiero niedawno porównując moje zmagania z książkami biograficznymi z dziennikami i autobiografiami zauważyłem, że stanowczo wolę biografie. Pisanie o sobie niewolne jest od nawet mimowolnej kreacji autora, a wszelkie dzienniki przez czołobitność pośmiertnego uznania opierają się skutecznie niezbędnej redakcji i skrótom. Wydaje się wszystko, co pisarz naskrobał w swoich zapiskach, każde słowo traktując jak odzyskany relikt. Każda, nawet najsłabsza myśl znajduje odzwierciedlenie na kartkach, niektóre rzeczy po latach stają się śmieszne bądź nieczytelne. Inne zapiski, które sprawiły mi kłopot, a czasem wręcz wprawiły w zdumienie swoją miałkością, to był Kronos Gombrowicza. Z większa atencją, ale i irytacją przeczytałem Jutro będzie Zemsta Łapickiego, autor jednak bardzo stracił w moich oczach. Nie dla mnie tego typu literatura ekshibicjonistyczna.
Alexander hrabia Dumas senior (?) – Widehrabia de Bragelone xxxxx
Znak zapytania po nazwisku autora nie jest przypadkowy, ale o tym za chwilę. Nastolatkiem będąc, przeczytałem Trzech muszkieterów Dumasa (kanon literatury młodzieżowej), trochę później 20 lat później tegoż Dumasa i to kilkakrotnie – znakomita książka, pełniejsza i dojrzalsza od pierwszej części sagi o 4 dzielnych komandosach z czasów Ludwika Słońce na tle epoki intryg Francji i Anglii. 20 lat później d’Artagnain, Atos, Portos i Aramis zmagali się z przypadłościami dojrzałego życia oraz z podstępnym synem okrutnej Milady, nieobce im było zgorzknienie, ale i wisielczy humor. Z tym większym zaciekawieniem polowałem na kontynuację ich przygód, na wicehrabiego, czyli syna Atosa, walczącego jak wcześniej ojciec o honor Francji. Niestety, książka raziła mnie okropnym stylem, rozlazłością skądinąd skomplikowanej intrygi i brakiem tempa, które powinno cechować awanturniczą literaturę. Beż żalu porzuciłem tę w sumie przygnębiająca książkę, dowiedziawszy się, że Aleksander Dumas (ojciec) nie pisał jej osobiście, „jeno najęte skryby” pod dyktando starego mistrza. Stary Dumas miał chyba dość sagi o muszkieterach, więc kazał ich po kolei uśmiercić. Nie wiem, jak to się dokładnie odbyło – wszak nie przeczytałem dwutomowej księgi, ale bodajże ostał się mu ino Aramis.
Petitcollin Christel – Jak mniej myśleć. Dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych xxxx
Namówiony przez koleżankę, zapisałem się kiedyś do biblioteki miejskiej. Przez kilka ostatnich lat sieć bibliotek w Łodzi zorganizowała się informatycznie i okrzepła, oferując czytelnikom bardzo wiele nowych książek. Korzystam w bibliotece najczęściej z działu „Nowości”, dzięki temu przeczytałem wiele interesujących pozycji, na których kupno nigdy bym nie wpadł. Książka Jak mniej myśleć zaciekawiła mnie samym tytułem, spodziewałem się po niej jeśli nie instruktażu krok po kroku, to chociaż inteligentnej satyry. Pobieżne przekartkowanie książki pozwoliło mi ogarnąć jej problematykę bez przeczytania. Jest to dość nudna pozycja usytuowana na marginesie wydawnictw psychologicznych, opisująca przypadłość typowych neurasteników, którym nadaktywność mózgu paraliżuje działanie i marne sposoby radzenia sobie w takich sytuacjach. Nadmiar myślenia nigdy nie był moją mocną stroną, więc odniosłem dziełko pani Petricollin do biblioteki jako pierwszy przypadek książki wypożyczonej i nieskonsumowanej.
Camila Lackberg – Niemiecki bękart xxxxx
Jako miłośnik dobrych książek kryminalnych przeczytałem prawie wszystko, co napisał Henning Mankell, i sporo pozycji z popularnej serii „Lato z kryminałem”. Podobały mi się kryminały marsylskie Jean-Claude Izzo, ciekawa była seria włoska z Bari Gianrico Carofiglio, nie zachęciła milicyjna i rosyjska Alexandra Marinina, pozostałem obojętny na angielskie wdzięki puszystej Agaty Christie. Powieść kryminalna ma jednak tę przewagę nad innymi gatunkami, że fabuła skonstruowana wokół wiktymistycznej zagadki ma wciągać i doprowadzić czytelnika do ostatniej kartki, gdzie zdumiony dowiaduje się, kto ostatecznie zabił i co było grane. Pani Lackberg, obficie korzystając z pisarstwa Mankella, osadziła akcje swojej kryminalnej sagi w miasteczku na wybrzeżu Szwecji i wprowadziła bohatera zbiorowego, obficie podlewając akcję skandynawską nutą. Pierwsza książka z serii była wciągająca, powodowała mankellowskie dreszcze podczas wieczornej lektury, a bohaterowie zdawali się niebanalni, zagadka zaskakująca. Im dalej w las, czyli wraz z kolejnymi częściami nastrój skandynawskich zabójstw siadał, bohater zbiorowy się rozłaził, autorka sprawnie zaczęła operować banałem i polityczną poprawnością. Najgorzej, że cierpiała na tym sama zagadka kryminalna, albowiem złymi ludźmi okazywali się prawicowcy, ludzie religijni i sprzyjający tradycji, pokazywani przez autorkę w niemiłosiernie krzywym zwierciadle, niedbale przysłanianym dla przyzwoitości zasłoną współczucia. Jeśli autorka wprowadzała do kolejnej książki jakąś nowa postać, to tylko po to, by to właśnie ona okazywała się zwyrodniałym najczęściej zabójcą. Istniejąca miejscowość, w której dzieje się akcja, została opisana nieporadnie, a ze zdjęć sądząc, jest uroczym zakątkiem. Liczne retrospektywy osłabiały mój czytelniczy zapał z tomu na tom. Dobrnąłem do 5 części i porzuciłem Niemieckiego bękarta 10 stron przed końcem. No, osiem stron, bo dwie ostatnie to podziękowania dla znajomych, pomagających Laxberg klecić intrygę i oblepiać ją w policyjno-lekarskie realia.
Katarzyna Bonda – Lampiony xxxxxx
Tak jak Lackberg na końcu, tak Bonda na wstępie dziękuje „wszystkim tym, bez których realizacja byłaby niemożliwa”. Wśród dziesiątek nazwisk odnalazłem paru moich znajomych, którzy przyczynili się do osadzenia akcji w Łodzi, oprowadzając autorkę po mieście i nasycając ją informacjami o jego historii i topografii. Bonda odwdzięczyła się im, i niestety nam, bogato inkrustując fabułę długimi wstawkami niczym z przewodnika po różnych łódzkich ciekawostkach, atrakcjach i tramwajach. Finalnie to wygląda, jakby sympatyczna i poniekąd urocza (wspomniani przewodnicy mi to przyznali) pani Kasia pompowała tę pozycję, by była jak najgrubsza i to z grubsza jest jej największa wartość literacka. Akcja jest marna, język pretensjonalny, bohaterowie mdli, wtrącane opisy miasta sztuczne. Z radiowego wywiadu z autorką dowiedziałem się, że w trakcie pisania wpada w trans, w którym obficie pali, za to się nie myje, całymi dniami pisząc zapamiętale po zgromadzeniu wszystkich istotnych informacji. Przyznam, że nie wpadłem w zapamiętały czytelniczy trans, fabuła mnie nie wciągnęła nawet tak, bym zapomniał umyć ręce i nie zdenerwowała na tyle, bym musiał sięgnąć po papierosa (prawda, palę tylko w kominku). Chyba najgorsza xiążka, jaką czytałem i oczywiście nie przeczytałem. Bóg mi świadkiem, miałem szczere chęci zgłębić więcej niż te 50 stron z ponad 600, ale poległem z kretesem, zanim kolejne trupy zaczęły pojawiać się na kartkach.
Olga Tokarczuk – Dom dzienny, dom nocny xx
Na studiach będąc, doświadczyłem mimowolnie mody na pisarstwo Williama Whartona. Czytali i omawiali autora Ptaśka w pewnym momencie wszyscy znajomi maniakalnie. Siedząc w hallu budynku architektury, z ulgą zauważyłem nareszcie kolegę, którego nie podejrzewałem o modne czytelnicze zapędy. Podszedł i zagaił o W księżycowa jasną noc. Uciekłem. Miałem zawsze pewną awersje do stadnych zachowań, włączając w to również czytelniczy owczy pęd.
Jedyną książkę Tokarczuk – Prowadź mój pług przez kości umarłych – przeczytałem, zanim autorka dostała Brookera i Nobla. Nazwałbym ją quasi-kryminałem, ze sprawnie poprowadzoną intrygą, dobrze skonstruowanymi bohaterami, tendencyjnymi tezami i zupełnie zbędna astrologią. Wyrzuciłbym astralne bajania bohaterki i zniuansował parę uśmierconych postaci – wyszłaby z tego pierwszorzędna krajm story. Teraz cierpliwie czeka na mnie Dom dzienny, dom nocny. Staram się nie czytać kilku książek naraz, wiec lekturę po przeczytaniu kilku zaskakująco pretensjonalnych stron w niemożliwie poetyckim tonie odłożyłem na potem. Miejmy nadzieję, że nie at kalendas Graecas.
Tymoteusz Pawłowski, Sławomir Koper – Mity polskiego września x
Powody, dla których Tokarczuk została chwilowo odłożona na półkę, są dwa. Pierwszy to demitologizująca ksiażka o polskiej armii we wrześniu 1939 roku, której jednym z autorów jest zbyt płodny, a niezbyt ceniony Sławomir Koper. Mam wrażenie, że odpowiada on za sprawny styl opracowania, nieznany mi współautor prawdopodobnie trzyma pieczę nad rzetelnością historycznych kwerend i analiz. Nie rozpisując się tak szczegółowo jak autorzy, nadmienię tylko, że ta książka zdejmuje z polskiej armii zarzuty nieprzygotowania, dyletanctwa, tchórzostwa, klęskę wrześniową przypisując wielu sprzyjającym Niemcom czynnikom politycznym, geograficznym i statystycznym. Autorzy rozmiar i szybkość klęski przypisują przede wszystkim atakowi Armii Czerwonej 17 września, gdy polska armia usiłowała dokończyć przegrupowanie się po taktycznym odwrocie za linię Wisły w oparciu o niezagrożone Kresy. Jednego dnia runęło wszystko, autorzy uzasadniają to krok po kroku w przekonujący sposób, przy okazji dając odpór tezom Pawła Zychowicza o szansach alternatywnej kolaboracji z Niemcami przeciwko Rosji.
Dlaczego ta pozycja jest wśród nieprzeczytanych? Książka wydała mi się tak interesująca, że pożyczyłem ją w połowie lektury wpierw Tacie, a potem jeszcze przyjacielowi. Dokończę, gdy odda.
Brian Jay Jones – Jim Henson – tata Muppetów x
Książka krok po kroku opisuje pochodzenie, dzieciństwo i karierę sławnego Hensona. Właśnie jestem w roku 1977 w Londynie, Muppet Show święci tryumfy, szóstka dzieci rośnie zdrowo, a Jim Henson jest w pełni sił twórczych – czekam na nieuchronną separację z żoną i film Ciemny kryształ. Mnogość nazwisk i faktów spowalnia lekturę 500-stronicowej biografii napisanej z typowo amerykańskim pietyzmem i zapałem. Gdyby nie ten pietyzm, nie byłoby tej pozycji w zestawieniu ksiąg nieprzeczytanych.
* * *
Chciałbym na koniec podziękować i wyrazić uznanie dla mojego serdecznego kumpla Marcina Andrzejewskiego. Męcząc się dzień cały pisaniem o książkach, które mnie zmęczyły (mam nadzieję, że Państwa tak ten felieton nie zmęczył) tym bardziej doceniłem jego stały cykl „Indeks ksiąg przeczytanych”. Zachęcam do lektury. Dobra książka nie jest zła!