Kolejny odcinek serialowych recenzji – S1O3, chciałoby się powiedzieć. Przeszukuję Netfliksa, żeby znaleźć coś dla siebie, ale ja strasznie wybredny jestem. Nie wszystko dla mnie. A to za nudno, a to za schematycznie, a to znowu za brutalnie. A to za twardo, a to za miękko. Albo zbyt duszoszczipatielno. Czego chcę? Nie wiem, jeszcze nie wiem. Ale oglądam. Czasami znajduję.
Skala sześciogwiazdkowa:
****** oczu nie można oderwać
***** bardzo duża satysfakcja
**** dobry
*** może być, ale może też nie być
** słabo, jest słabo
* w ogóle nic ni ma
Breaking Bad ****
Przyznaję szczerze – miękki jestem. Jako miękiszon postanowiłem odpuścić sobie całkowicie Breaking Bad już po drugim sezonie. To jest serial może i dobry, może i bardzo dobry, ale dla tych twardych. Po każdych dwóch obejrzanych odcinkach mój nastrój spadał o połowę, a kiedy już osiągnął dno, postanowiłem przerwać tę spiralę rozpaczy.
No ale ja miałem kilkudniową traumę po Weselu Smarzowskiego, podczas gdy inni uznają ten film za smarzowską komedię romantyczną.
To bardzo dobry aktorsko serial. Ale duszoszczipatielnyj wielce. Skonstruowany z precyzją i wyrachowaniem, żeby spowodować liczne wstrząsy moralne oraz testować granicę znielubienia głównego bohatera, któremu z początku kibicujemy. Oczywiście pełno tam postmodernistycznej groteski rodem z Tarantino, pełno wyszydzonej głupoty, mnóstwo świetnie napisanych postaci, zagranych koncertowo. Nie ma tam właściwie żadnych bohaterów niewyrazistych. Wszyscy wyraziści – nauczyciel nieudacznik, ale z rozrośniętym ego, drobny diler udający lepszego niż jest (do czasu), żona pełna entuzjazmu i energii (też do czasu), sympatyczny i wielce emocjonalnie inteligentny syn nastolatek. Szwagier w typie dobrodusznego kowboja, siostra żony, kobieta z problemami. Wszystko to składa się na opowieść stawiającą w każdym odcinku bohaterów na ostrzu noża i obserwującą ich zachowania i zmiany, jakim ulegają.
Aż dziw bierze, że nakręcono tego osiem serii, bo wydaje się, że główny bohater Walter White nie dojedzie nawet do końca aktualnie oglądanego odcinka. Że za sprawą złych decyzji podjętych na wstępie opowieści za chwilę zostanie zabity, zlinczowany, uwięziony, storturowany, zdefamowany lub zdefenestrowany. Albo przynajmniej coś w tym stylu. Jednak za sprawą paru zbiegów okoliczności i swoich bystrych posunięć (bo pomimo nieudacznictwa jest inteligentny) ratuje jakoś swój tyłek. Wszystko na krawędzi, ledwo i co chwila.
Oczywiście chodzi o to, żebyśmy postawili się w sytuacji „zwykłego człowieka w desperackim położeniu”. Stawiałem się przez dwa tygodnie, ale już wolę się nie stawiać.
Dla twardzieli, większych niż ja.
Twardzielem być – nie jest łatwo
Twardzielem być – znaczy wiele
Trzeba być twardym w środę,
Sobotę, a nawet niedzielę.
Kto zaś twardości tej nie ma,
Kto mięczak i galareta,
Niech nie udaje golema.
Twardo zakończył poeta
(Imię i nazwisko znane redakcji)
Rojst ***** i pół
Szukałem na Netflixie czegoś, co zastąpi mi lukę po opisywanym tutaj kiedyś walijskim „Hinterlandzie”. Jakiegoś kryminalnego serialu z gatunku Tych Wybijających Się. Rojst spełnił moje oczekiwania z naddatkiem. Tym naddatkiem było przeniesienie do czasów dzieciństwa – lat 80., czasów komuny i, jak to pisał Maleńczuk, „czasów żaglówek na Mazurach i trabantów”. Nie oglądam za wiele polskich seriali, ale zaryzykowałbym, że Rojst, to najlepszy polski serial, jaki widziałem w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Niektórzy narzekają na jego zakończenie, że mało satysfakcjonujące – ja nie narzekam. Narzekam tylko, że mógłby trwać ze dwa odcinki dłużej, żeby dłużej dawkować widzom rozwiązanie zagadki.
Po pierwsze, obsada. Andrzej Seweryn jest po prostu porażająco wiarygodny, dobry i potrafiący wszystko. Do kompletu Dawid Ogrodnik, ten duet sprawdził się już w Beksińskich, tutaj chemia aktorska została przeniesiona. Nie ma kiepskich postaci i źle zagranych epizodów – wreszcie w polskim filmie wszystko jest przemyślane do ostatniego elementu. Dialogi są celne, oszczędne, wbijające w fotel, przedstawione koncertowo i z klimatem. Zwłaszcza od rozmów Andrzeja Seweryna ze Zdzisławem Wardejnem oczu nie można oderwać. Serio – obejrzałem dwukrotnie, dla samej satysfakcji z dobrego aktorstwa. A opis istotnego zdjęcia z albumu sztuki (którego widz nigdy nie obejrzy w serialu), jaki wykonuje dla nas Andrzej Seweryn, pijąc wódkę przy socjalistycznym barze – przyprawia dosłownie o ciarki na plecach.
Jest klimat późnego socjalizmu, dobrze oddanej beznadziei, łapy partyjnej, która ciąży na wszystkim, zakłamania, które łamie każdego, również i głównego bohatera – dziennikarza z lokalnej gazety, Witolda Wanycza (Seweryn). Wszystko już wie o życiu i pragnie tylko zwiać na Zachód z tej kiszącej się we własnym sosie społeczności. W ową beznadzieję i zamknięte stosunki małego miasta przyjeżdża uciekinier z krakowskiego życia Piotr Zarzycki (Ogrodnik), młoda krew – nadal niezepsuty, bystry i wyczuwający dziennikarskie presje. Nie jest głupi i wie, co go może czekać. Mimo to chodzenie pod prąd wciąga go coraz mocniej. A chodzeniem pod prąd jest odkrywanie zagadki kryminalnej, „już rozwiązanej”, jak chcieliby małomiasteczkowi decydenci.
Świetnie napisane postaci – niemal znało się takie typy z życia. Redaktor naczelny tygodnika. Działacz ZSMP. Brodaty opozycjonista. Niedowidząca starsza pani z sąsiedztwa. Nie czuć fałszu w przedstawianych czasach, nie wszystko jest podane na tacy i do cna wyjaśnione, zachowano odpowiednie proporcje i wyczucie. Świetna robota!
Nic, tylko oglądać.
Unorthodox *****i pół
Szanowna Współfabrykantka wprowadziła już Państwa Szanownych w kulturę, codzienność i seks ortodoksyjnych Żydów – LINK. Wiecie już (a jeśli nie, to przeczytajcie), jak odrębny jest to kosmos zwyczajów i znaczeń. Tak wprowadzeni obejrzycie Unorthodox, a dostrzeżecie więcej, niż przeciętny widz.
To świetny serial, a właściwie film – ledwo czteroodcinkowy. Przede wszystkim główna rola jest zagrana przez aktorkę, że klękajcie narody! Shira Haas, jeszcze o niej niewątpliwie usłyszymy. Genialna! Shira Haas została zaangażowana do Unorthodox zapewne nie tylko ze względu na wybitny talent, ale i na fizys. Jak to mówiła moja Babcia – „wygląda jak dziecko z obozu”. Bohaterka jest bardzo drobna, sprawia wrażenie znacznie młodszej, co potęguje jeszcze wrażenie jej niezwykłości i nieprzystawalności do świata. Przy tym jest (w mym mniemaniu) obrazową aluzją do tematów stosunków niemiecko-żydowskich, o które ów film zahacza. Odwracając stereotypy.
To historia o wyzwalaniu się z okowów. O ucieczce od własnego środowiska, o różnym pojmowaniu kobiecości, małżeństwa i roli człowieka w społeczeństwie. O własnej tożsamości. Także o odpowiedzialności za siebie i innych. Film oparty jest (ale bardzo luźno) na prawdziwej historii autorki scenariusza Deborah Feldman i jej książce pod tym samym co film tytułem. Młoda kobieta organizuje swoją ucieczkę z zamkniętej i skodyfikowanej społeczności ortodoksyjnych Żydów w Nowym Jorku. Aż nie chce się wierzyć, że zamknięta komuna chasydzka, żyjąca niemal życiem XIX-wiecznym, unikająca nie tylko wszelkich mediów i Internetu, ale i niepozwalająca kobietom na pracę, to sam środek największego miasta USA, a nie jakiś Bliski Wschód. Niemniej społeczność Sibiu (Sybin – miasto dzisiejszej Rumunii, dawniej na Węgrzech) tak właśnie żyje, rozmawiając w jidysz – jakby to była Jerozolima, a nie USA. Jakby to był przedwojenny wschodnioeuropejski sztetl. Estera Shapiro w tajemnicy przed wszystkimi ucieka w inny świat – do Berlina, bo liczy na pomoc mieszkającej tam matki. Z Nowego Jorku rusza za nią egzotyczny ortodoksyjny pościg.
Ten Berlin jest mocno znaczący.
Film stanowi poniekąd reklamówkę miasta i samych Niemiec. Niemcy lubią reklamować swoją zmienioną powojenną tożsamość i w serialu Unorthodox robią to umiejętnie (jako współproducenci). Berlin z filmu to z jednej strony symbol milionowego cmentarza, jaki Trzecia Rzesza urządziła narodowi żydowskiemu, z drugiej strony dzisiejsza kosmopolityczna stolica jest maksymalna kontrą do życia, jakie opuszcza bohaterka w Nowym Jorku. Estę Shapiro więzi dawna tożsamość, religia i kult pamięci holokaustu, w których jest wychowana, w Berlinie spotyka ją oszołomienie luźnymi obyczajami i egalitarnością, maksymalną otwartością. Wszystko to podane nienachalnie, bez dydaktyki, za to z ograniem sporej liczby smaczków. O neonazistach też jest tam mowa.
Zda się w pierwszej chwili, że to film stojący w kontrze do żydowskiej ortodoksji, niemal antyżydowski, jednak traktuje świat chasydów Sibiu z zaciekawieniem, zrozumieniem, bez schematów. Oglądamy go z detalami w retrospekcjach. Z oczami jak spodki, coraz większymi. Postaci nie są jednowymiarowe, a szale moralne nie są przechylone na jedną tylko stronę. Dobry to film, bo ma wiele odcieni i nie dociska gazu.
Jeśli można coś zarzucić tej emocjonującej i żywej historii, to nie do końca realistyczna jest łatwość, z jaką Esti odnajduje się w nowym środowisku i nowym kraju – użyto tutaj nośnego filmowego skrótu. Zwykle osoby uciekające z ortodoksyjnych środowisk żydowskich adaptują się do życia poza nimi przez lata, a nie przez tygodnie, tak jak przedstawia to Unorthodox. Wielką trudność stanowi im znalezienie pracy, przestawienie się z rygorów i przyzwyczajeń, zaakceptowanie swobody obyczajów. Ester Shapiro idzie to wszystko zbyt łatwo, zbyt szczęśliwie i nieco zbyt filmowo.
Nie zaspojleruję zbyt wiele, gdy napiszę, że serial kończy się pozytywnie. Pytanie, jakie się nasuwa – jak wiele takich historii miało szansę skończyć się naprawdę równie dobrze?
Shtisel ******
Nie znalazłem jak dotąd nic lepszego na Netflixie. O ile Ozark można nazwać „Breaking Bad Light” (obejrzałem tylko kilka odcinków), o tyle izraelski Shtisel jest takim totalnym „anty-Breaking Bad”. Co za serial niewiarygodny! Nic się nie dzieje, ale oderwać się nie można.
Jeśli ktoś powiedziałby, że serial o rodzinie ortodoksyjnych Żydów z Jerozolimy, w którym nie ma żadnej sensacyjnej akcji, za to jest dużo rozmów o rygorach społecznych i religii, może być serialem wciągającym – nie uwierzyłbym. Ale dawno nie oglądałem czegoś tak uniwersalnego, pomimo egzotyki. Poszliśmy za ciosem kulturowym i skoro ostatnie lektury tak nas nakierowały – zaczęliśmy oglądać film o izraelskich ortodoksach. Zwłaszcza, że Shira Haas zagrała tam swoją pierwszą znaczącą rolę – jeszcze jako nastolatka. Jest świetna. Ale przynajmniej równie dobrzy są odtwórcy innych ról w tym serialu. To wielka siła Shtisela. Aktorzy mają dużo do zagrania, a scenariusz jest sprawny i konsekwentny. Oto ortodoksyjna rodzina Shtisel, na czele z nestorem rodu – Shulemem, nauczycielem z chederu. Shulem jest jednocześnie apodyktyczny i konserwatywny, a przy tym po części żałosny w ukrywaniu swoich uczuć przed samym sobą. Starzeje się, jest wdowcem i wielbicielem smakołyków, może i miałby ochotę na jakąś ciepłą wdówkę na zimę, ale jest z jednej strony skrępowany swoją religią, z drugiej – zbyt niezdecydowany. Zarządzanie rodziną powoli wymyka mu się z rąk. Oto i najmłodszy syn – Akiva (grany superuroczo przez Michaela Aloniego), żyjący pod wpływem ojca, który najchętniej wyswatałby go jak najszybciej. Niestety Akiva, oprócz niezwykłego talentu plastycznego odziedziczył po swoim starym niezdecydowanie. Talent malarski także nie pomaga mu w życiu. Jak pisze Wirtualny Sztetl o judaizmie: Ortodoksyjna interpretacja Dekalogu (zakazująca przedstawiania postaci ludzi i zwierząt) nie tylko zawęziła elementy zdobnicze do ornamentyki roślinnej, zezwalając jedynie na wyrażenie symbolicznych treści przedstawieniami niektórych zwierząt (m.in.: lew, orzeł, jeleń, lampart), ale zamknęła drogę dla rozwoju rzeźby i malarstwa, ograniczając sztukę żydowską do architektury sakralnej, sztuki sepulkralnej.
A tu właśnie Akiva siedzi w samym środku ortodoksji. Rozdarty pomiędzy kuszące go galerie, apodyktycznego ojca oraz liczne kolejne narzeczone.
Ortodoksom nie ma łatwo. Film wyraźnie to pokazuje – żydowska ortodoksja nie przystaje ani w ząb do współczesnego świata, nie żyje też w harmonii z wielokulturowym Izraelem. Bohaterowie serialu muszą stawiać czoła licznym pokusom, namowom współczesności – jedni czynią to drobnymi sposobikami obejścia zakazów religijnych, inni – odrzucają je a priori, paląc liczne mosty, jeszcze inni się dostosowują. Shtisel wspaniale to pokazuje. Jest to, rzekłbym, film wielce humanistyczny, lubiący swoich bohaterów i starający się pokazać ich skomplikowane motywy. Choć te nie pochodzą z naszego świata, z naszej kultury – wiernie kibicujemy bohaterom.
Świetne w serialu jest tempo opowieści, niespieszne, łagodne, pozwalające rozsmakować się w relacjach między postaciami. Wszystkie one przechodzą taką czy inną przemianę, muszą zastanowić się nad swoim życiem i swoim w tym życiu miejscem. Muszą poświęcić jedne istotne rzeczy dla drugich istotnych. Świetny jest klimat, z językiem hebrajskim zmieszanym z jidysz na czele (o rany! jedną trzecią słów język polski przejął z jidysz oraz, zapewne, odwrotnie). Hebrajskim porozumiewają się młodsi bohaterowie i ojciec rodziny, w jidysz natomiast rozmawiają z babcią, która choć zanurzona swą pamięcią w przeszłości, jednak wyczuwa wszelkie emocjonalno-rodzinne drgnienia.
Oglądanie tego serialu, świetnego scenariuszowo, wspaniale zagranego, nierażącego brutalnością i udziwnianiem, z pięknie dobraną, dyskretną muzyką – było dla mnie największą przyjemnością. Polecam wszystkim miękiszonom. A twardzi, być może, przy nim się nieco zmiękczą.
Fabrykant