Nieprawdziwa prawda jest taka: ludzie chcą mieszkać wśród zieleni. Prawdziwa prawda jest taka: Ludzie chcą mieszkać wśród zieleni, o ile tylko ta zieleń nie rośnie na ich działce.
Miasto zamierza sprzedać lasek pomiędzy ulicami Centralną i Wycieczkową, dawne tereny „Ogrodów Miejskich”. Wziąłem zatem psa marki ogar polski na smycz i poszedłem zorientować się naocznie w tej kwestii. Rośnie tam bardzo zróżnicowana zieleń – spora część jest starodrzewiem i kilkudziesięcioletnim lasem, część to młodniki i brzezinki, reszta – dzikie łąki. Teren wygląda teraz w połowie przeciętnie, a w połowie uroczo. Choć ewidentnie dziko. Bardzo niewiele ścieżek, a ptaków mnóstwo i różnych gatunków. Teren będzie wyglądać pięknie i leśno, na moje oko, za jakieś 15 lat.
I co teraz? Pytanie jest z gatunku fundamentalnych – jak ma w ogóle wyglądać miasto? Jak ma być organizowane? Czym ma być? Ten kwartał, położony wśród zabudowy jednorodzinnej, kawał zieleni pośród niskich domków wydaje się całkiem dogodnym miejscem, żeby z poszanowaniem starodrzewia i uroczysk kontynuować tutaj ową willową zabudowę i tworzyć dalszą miejskość dzielnicy Julianów – Marysin – Rogi. Czy jest sens zachowywać ową dzikość, uroczą tylko w połowie, z potencjałem dopiero na leśne piękno?
Niestety, przykrą odpowiedź na te pytania możemy dostać, gdy spojrzymy na sąsiednią działkę, odgrodzoną płotem od leśno-łąkowego sąsiedztwa. Stoi tam osiedle nowo budowanych domów. Jest na nim pięć drzew na krzyż. Deweloperzy i budowlańcy trzeciej (czy już czwartej?) Rzeczypospolitej, przyznam szczerze, nie zapracowali zanadto na nasze zaufanie.
Dawno, dawno temu, za górami za lasami, kiedy pracowałem w biurze projektów, rysowaliśmy szkołę w mieście Z. Jednym z tych pięknych miast. Pojechaliśmy na wizję lokalną i orientację ogólną. Na działce szkoły w mieście Z. rósł sobie dwustuletni, na oko, dąb o rozłożystej koronie – w samym narożniku działki. Wraz z kolegami zmierzyliśmy go pracowicie i zaprojektowaliśmy budynek, który szerokim półkołem pięknie okalał drzewo, pozwalając przyrodzie koegzystować z architekturą. Tak sobie myśleliśmy o tem, wizjonersko i naiwnie.
Potem te wszystkie uzgodnienia i pozwolenia, przetargi i inne targi, jakich wymagała szkoła w mieście Z. Dwa miesiące później pojechaliśmy na pierwszą wizytację na budowie. Dębu już tam nie było. Wznoszone ściany naszej szkoły skrupulatnie i zręcznie okalały puste miejsce z pniem ściętym przy samej ziemi. Brawa. Kurtyna. Publiczność zamyślona rozchodzi się do domów (to z „Zielonej Gęsi” Gałczyńskiego).
Ja jednak nie rozchodzę się, tylko zostaję przy działce na Centralnej i Wycieczkowej. Otóż wystarczy przypomnieć sobie – świętą regułą wszystkich polskich budów jest początkowe wykarczowanie wszystkiego do gołej ziemi, nieważne, co to jest, potem budowa, a na samym końcu sadzenie rachitycznych drzewek, z których połowa zwiędnie, sięgając korzeniami piasków po wykopach fundamentowych. Na drugą połowę poczekamy sobie potem jakieś pięćdziesiąt lat, zanim podrosną na tyle, żeby stać się czymś innym niż młodniczek. Otóż proszę państwa, ja nie mam na to czasu.Wzrok mi się psuje i w wieku, jaki będę miał za pięćdziesiąt lat nie dojrzę nawet tych drzew, już nie mówiąc o tym, żeby do nich dojść o własnych siłach. Wolę je teraz. Tu i teraz.
Dziesięć tysięcy przykładów – burzenia zabytków (zwłaszcza łódzkich fabryk) pod przyszłe deweloperskie zamiary, podpalania tychże, bo dużo łatwiej zniszczyć, niż uzyskać pozwolenia na przebudowę czy adaptację, a przy tym – tanio. Trzeba przecież budować szybko i tanio – i tak się buduje. Dziesięć tysięcy następnych przykładów wycinania drzew, nieważne jak starych, lex Szyszko, które umożliwiło pozbawione skrupułów cięcie wszystkiego do gołej ziemi. Najbliższe przykłady mam przed swoimi oknami, a następne na rogu ulicy. Dziesięć tysięcy przykładów lekceważenia wszelkich praw, a zwłaszcza prawa budowlanego, cudownego zwiększania po drodze liczby kondygnacji i powierzchni budynku niezgodnie z projektem, stawiania bloków tam, gdzie plan miejscowy mówił o zabudowie jednorodzinnej. Ale już przecież postawione, i co nam pan zrobi?
Kocham swój kraj za jego szwejkowskie „nie wolno, ale można” (które Hasek jednak jednoznacznie potępiał, poczytajcie sobie uważnie), kocham za wolność jednostki, być może nawet większą niż na Zachodzie i Wschodzie. Kocham, ale przy okazji nie mam zaufania. Za grosz. Nie mam zaufania do bliźniego, wszyscy to piszą, jest to nasza narodowa kula u nogi, ale naciąwszy się tyle razy – jakże mogę je mieć?
Dlatego Polska nie jest Zachodem i nie jest Wschodem, inne tu panują porządki i inaczej trzeba owo miasto stawiać, kwartały dzielić i cywilizację miejską wprowadzać. Gdyby tu była Szwajcaria albo, nie daj Bóg, Niemcy (którzy pragną cywilizację swą nieść w najgłębsze ostoje, brukować ścieżki, stawiać barierki nad brzegami rzek i podkuwać jelenie – widać resztki tej cywilizacji na Dolnym Śląsku, o czym pisałem już kiedyś na blogu – LINK), gdyby to były kraje germańskiego zaufania, wołałbym do władz miejskich – sprzedawajcie lasy deweloperom! Droga wolna! Gdyby jaki germański deweloper wszedł na germańskie stepy i suchego przestworu oceany i nurzał się w ową zieloność z piłą spalinową w ręku – zapewniam, że przy każdym cennym drzewie byłby stał urzędnik od drzew i własną piersią zasłaniał, mandaty rozdając.
U nas na szczęście inne panują prawa, bo byśmy w tym germańskim ucisku biurokratycznym nie wytrzymali. Ale ponieważ, jak wspomniałem – nie mogę czekać aż pięćdziesiąt lat, zanim drzewa między Centralną a Wycieczkową urosną na deweloperskim wygonie – jestem za zostawieniem tego terenu w spokoju urbanizacyjnym, a nawet w ogólnym spokoju. Niech się tam zwierzątka dzikie rozmnażają.
Tak naprawdę nie tylko deweloperzy i budowlańcy. My wszyscy winni. Rozejrzyjcie się. Żeby zobaczyć, jak ten teren leśny będzie wyglądał po zabudowie, nawet prowadzonej ostrożnie, indywidualnie i z poszanowaniem, wystarczy zerknąć na osiedla jednorodzinne dookoła – starsze niż omawiany lasek i wcale nie deweloperskie. Przykra konstatacja – nie ma tam drzew. Drzewa rosną tylko przy ulicy, a na prywatnych działkach są trzy na krzyż na całą dzielnicę. Dlaczego? Ponieważ oczywiście zacieniają, sypią liśćmi, które potem trzeba zbierać, odrywając się od przeglądania Facebooka, stanowią siedliska defekujących gołębi oraz tworzą zacieki na samochodach. Nie są nikomu do niczego potrzebne. Drzewa i zabudowa jednorodzinna to dzisiaj, mówiąc wprost – rzeczy sobie wrogie.
Podczas spaceru z ogarem polskim nabrałem przekonania, że warto ową zieloną dzicz chronić, niezależnie od wad tego rozwiązania. Bo są przecież i wady – władze miasta nie zarobią na gruncie, a Łódź zamiast zagęszczać swą zabudowę będzie się rozrastać na zewnątrz, tworząc z pewnością dalsze „straszliwe przedmieścia”, z których dojazd do najbliższego przedszkola trwa półtorej godziny. Niektórzy powiedzą, że jestem zatem jakimś straszliwym konserwatystą, chciałbym żeby cały czas było, tak jak było, i że nie idę z duchem cywilizacyjnego i urbanistycznego postępu. Ale coś trzeba wybrać. Zielony lasek wśród kwartałów zabudowy jednorodzinnej jest w dzisiejszych czasach czymś wyjątkowym i doprawdy trudnym do osiągnięcia, w przeciwieństwie do osiedla deweloperskiego.
Jeżeli Państwo także sądzą, że warto ocalić ten lasek – można podpisać petycję: