Nie wiem, czy trzeba jeszcze pisać jakieś wstępy. Zakaz wstępu do ustępu chyba, bo ryzyko. Czytam głównie o czasach przeszłych. Przede wszystkim dlatego, że przeszłość jest bardzo przyjemna – już przeszła i wiadomo (mniej więcej), jak wygląda. Nie to, co wredna przyszłość. Jednakże snując analogie do przeszłości – prawdopodobnie jakoś to będzie. Nie tak, jak sobie wszyscy wyobrażają, ale można sądzić, że nie najgorzej. Ducha nie traćmy i czytajmy różne fajne rzeczy.
Skala jak zwykle sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Sławomir Koper, Tymoteusz Pawłowski – Mity polskiego września *** i pół
Niestety, jeśli chodzi o polski wrzesień 1939 roku, to bardziej wierzę Jerzemu Łojkowi i Leszkowi Moczulskiemu niż Sławomirowi Koperowi i Tymoteuszowi Pawłowskiemu. Jasne, że jest masę przekłamań, dezinformacji i propagandy na ten temat, rozsiewanej nie tylko przez 45 lat komunistycznego ustroju, ale i wcześniej znacznie przez przeciwników politycznych wrześniowego rządu – czyli przez otoczenie generała Sikorskiego. Jasne, że wiele okoliczności sprzysięgło się przeciwko Polsce w owym wrześniu. Niemniej, pomimo bohaterskiej obrony i wielotygodniowego wytrwania polskiej armii niektóre sprawy zostały fatalnie wręcz położone. Można wymieniać długo. Dwie najważniejsze i zupełnie oczywiste, nawet dla takiego jak ja amatora – wywiad i łączność. Jakoś dało się tą armią jeszcze sterować bez łączności z prawdziwego zdarzenia, marnie bo marnie, ale jak można było do ostatniej chwili nie przewidywać napaści rosyjskiej na Polskę? To trudno pojąć.
Książka Kopera i Pawłowskiego niemniej lekko nadkrusza betonowe tezy wielu książek, jest napisana przystępnie i sprawnie, krótkimi rozdziałami, które dobrze się czyta. Istotny dla mnie był polemiczny argument przeciw twierdzeniom Zychowicza i jego Układowi Ribbentrop Beck – nie było wielkich szans na sojusz polsko-niemiecki (niezależnie od jego warunków), ze względu na ścisły sojusz francusko-polski. Przeoczyłem ten fakt w swych lekturach, a przecież to właśnie Francuzi kredytowali nie tylko polskie uzbrojenie, ale i budowę polskich linii kolejowych i istotnej infrastruktury. Dokonując zwrotu w stronę Niemiec, zdradzalibyśmy istotnego sojusznika, ale i jednocześnie mocno antagonizowalibyśmy przeciw sobie cały Zachód. Co prawda, ten sam niby Zachód, który nas „zdradził”, ale z tym akurat poglądem słusznie Koper i Pawłowski polemizują – Anglia i Francja wypełniały całkiem ściśle umowy z Polską, problem w tym jedynie, jak te umowy były sformułowane.
Koper i Pawłowski bronią wielu z polskich najwyższych dowódców, nawet tych, których inni historycy postponują. Owa obrona jest dla mnie nie do końca przekonująca. Co gorsza, bronią nie tylko Becka, nie tylko Śmigłego-Rydza, ale nawet prezydenta Mościckiego, którego w moich oczach nic obronić nie może. Przy okazji przemilczają autorzy najbardziej istotną ich wspólną zbrodnię – brak ogłoszenia stanu wojny pomiędzy Polską a Rosją, brak silnego publicity polskiej obrony wrześniowej (a nadal na Zachodzie mieliśmy swoje, dobrze działające ambasady). To zaniedbanie zemściło się straszliwie w Jałcie i Teheranie, a jego skutki odczuwamy do tej pory.
Warto przeczytać, ale niektóre tezy – ryzykowne. Ryzykownie pozytywne.
Piotr Jarmołowicz, Jacek Kusiński – Dwa lwy i teatr ****
Książkę zrecenzowałem czy wręcz zanalizowałem na SNG Kultura tutaj: LINK. Jest to pozycja nieidealna, z kilkoma istotnymi wadami, ale pod paroma względami zupełnie niezwykła. Kryminał w łódzkim anturażu, który retrospekcjami sięga dwudziestolecia międzywojennego i pominiętych przez powyższe Mity polskiego września tematów. Tematów nigdy w kontekście Łodzi nieporuszanych. Dlaczego na przykład, po pierwszej wojnie światowej, gdy z braku rynku i z wojennej biedy większość łódzkich przemysłowców zbankrutowała, nieliczni mieli się doskonale i rośli w siłę? I dlaczego, jak się ładnie złożyło, byli powiązani z kapitałem Rosji sowieckiej lub Niemiec? Książka rozjaśnia sporo z tych mroków i niedopowiedzeń, które z realiów łódzkich można przełożyć na realia całej ówczesnej Polski.
Intryga kryminalna w pewnej części książki jest przegadana, ale znaleźć w niej można inne cymesy – występują prawdziwe postaci pod zmienionymi nazwiskami – łatwo rozpoznawalne: łódzki senator, muzealnicy, architekci starszego pokolenia. Kluczowym bohaterem Dwóch lwów jest (niesłusznie zapomniany) Bolesław Jerzy Lesman, niezwykle barwna postać z lat młodości Polańskiego, Frykowskiego et consortes, autor książki Recepta na miliony, człowiek, który stanowi łącznik akcji między współczesnością a przedwojniem. Jest to facet wart sążnistej biografii, którą Dwa lwy i teatr poniekąd się stają.
Tematy wielce ciekawe, istotne i wciągające, podczas lektury czasem zdarzyła mi się myśl, że aż żal ich na lekką książkę sensacyjną. Zainteresują niejednego miłośnika historii.
Zygmunt Niewidowski – 30 lat życia z Madzią ***
Magdalena Samozwaniec to było niezłe ziółko. Symbol przedwojennego lekkoduchostwa, fantazji i klasy przeniesiony w czasy komunizmu. Potrafiący się tam odnaleźć, choć nie bez pewnych koncesji, za sprawą dużego dystansu do siebie, poczucia humoru i talentu do pisania. Osoba fascynująca i nietuzinkowa. Najlepsze, co napisała, to Maria i Magdalena, dowcipna i bardzo barwna autobiografia własna i jej siostry Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Przeczytałem kiedyś z dużą przyjemnością. Niewiadomski poznał Samozwaniec w czasie okupacji, pomagał jej rodzinie w sprzedaży rodowych dóbr po Kossakach i więzi się zadzierzgnęły. Spędził z nią tytułowe 30 lat. Liczyłem na niebanalny ciąg dalszy Marii i Magdaleny, ale się zawiodłem. Owszem, sympatyczne, nawet miłe, ale niestety banalne wielce. Trochę wesołych faktów z powojennego życia, trochę opisów naiwnej niefrasobliowości, jaka zawsze cechowała kabaretową publicystkę, ale nie jest to dzieło epokowe.
Bezbronne Miasto – praca zbiorowa *****
Wielkie dzieło! Rzeczpospolita Polska powinna mieć wypisane na sztandarach fakty z tej książki, a jest to historia niestety zupełnie zapomniana. Historia skromnego, pozytywistycznego bohaterstwa, jakie przydałoby się i w naszych koronawirusowych czasach.
Przede wszystkim Bezbronne miasto składa się z dziennika Mieczysława Hertza – współtwórcy Komitetu Obywatelskiego. Nie słyszeliście o Komitecie Obywatelskim? To właśnie skandal, że o nim nie słyszeliście!
Łódź w ogniu Wielkiej Wojny w latach 1914-1918 i w środku batalii, jakie toczyły ze sobą wielkie armie, przejmujące miasto z rąk do rąk. Niezależnie od 18000 rannych, którzy w jednym tygodniu, w czasie bitwy pod Rzgowem zaludnili łódzkie szpitale, pozbawione w tym czasie opału (grudzień), środków opatrunkowych, lekarstw, a nawet wody, niezależnie od tej wojennej hekatomby mieszkańcy miasta właśnie głodowali i biedowali. Działo się tak aż do lat powojennych. Ratował ich Komitet Obywatelski, który się w Łodzi ukonstytuował z kilkunastu bogatych fabrykantów, prawników, lekarzy, nauczycieli oraz przedstawicieli robotników i przez te lata kierował życiem społecznym miasta, organizował zasiłki, dożywianie, nadzór medyczny i sanitarny oraz edukację – oddolnie i całkowicie niezależnie od administracji wojennej zaborców, a na ogół – wbrew tej administracji.
Zebrano fundusz z własnych majątków owych ludzi oraz zorganizowano pieniądze od zarządów fabryk, które właśnie w tym czasie były przez Niemców obrabowywane do cna, ze wszystkich środków produkcji i surowców, które pociągami jechały masowo na zachód. Był to plan (opracowany jeszcze grubo przed I wojną), który nie tylko miał wzmocnić niemieckie społeczeństwo kosztem podbitej Polski, ale przede wszystkim skasować przyszłą powojenną konkurencję dla niemieckich fabryk. Pisali oni o tym expressis verbis i otwartym tekstem w rozkazach, a nawet w odezwach do łodzian, w których opisywali ich jako „obywateli drugiej kategorii”.
Komitet Obywatelski stał się de facto gospodarzem miasta, jedynym, który jakkolwiek bronił praw łodzian i organizował pomoc, a nawet oddziały milicji, które pilnowały porządku w licznych chwilach „bezkrólewia”, pomiędzy przemarszami wojsk.
Książka Bezbronne miasto. Łódź 1914 – 1918 jest zestawieniem wspomnień naocznych uczestników tych wydarzeń – Mieczysława Hertza (współorganizatora Komitetu), wspaniałej i osobistej relacji brytyjskiej pielęgniarki Violetty Thurstan (rewelacja!), oraz profetycznej analizy Jana G. Blocha (znanego budowniczego linii kolejowej Łódź – Koluszki) napisanej kilka lat przed pierwszą wojną i dotyczącej przewidywań przyszłego prowadzenia konfliktu.
Determinacja, osobiste zaangażowanie i własne pieniądze światłych obywateli miasta uratowały Łódź i jej biedniejszych mieszkańców od nieuchronnego upadku. Komitet Obywatelski nie był organem demokratycznym, ale przez swe działania zaskarbił sobie pełne zaufanie wszystkich warstw społecznych i wszystkich (niesamowite!) licznych narodowości, jakie w Łodzi mieszkały. Między wierszami działania krzewił polskość, o dziwo wraz ze zgodnym chórem łódzkich Żydów i Niemców, którzy pod niemieckim i rosyjskim zaborem wcale nie pałali miłością do najeźdźców. To łódzcy Żydzi i niemieccy fabrykanci przeforsowali, wbrew niemieckiej administracji, masowe nauczanie polskiego we wszystkich szkołach narodowych. To wszystko było niesamowite. I niesamowicie budujące.
Jerzy Szaniawski – Profesor Tutka *****
Lektura powtórna, przypomnienie książki z czasów licealnych. Niezwykle urocze, dyskretnie dowcipne, świetnie napisane. Opowiastki z pograniczna anegdoty, poezji i filozoficznego podejścia do rzeczywistości. Nie wszystkie równie wysokiej wagi, ale po prostu pozytywnie nastrajające do świata i ludzi. Bardzo polecam na ciężkie czasy.
Z.Łomnik (Tymon Grabowski) – Ameryka według Złomnika *** i pół
Nieco się zawiodłem tym razem na Złomniku, który pisze, wydaje i sprzedaje własnym sumptem książki o motoryzacji, zwłaszcza tej starej i ciekawej. Zwykle ujęte od zupełnie niekonwencjonalnej strony – a to stylizowana spowiedź życia handlarza autami, będąca przy okazji przekrojowo – historycznym kompendium o tej branży – od czasów powojennych do dziś (Świat według Grubasa) , a to barwne opisy własnych doświadczeń z kupowania aut od tzw grzybów – tj. ludzi żyjących mentalnie w poprzednich epokach (Grzybologika). A to opowieści z podróży do egzotycznych motoryzacyjnie krajów. Ameryka jest taką właśnie relacją. Dlaczego nieco zawodzi? Bo zbyt zwykła. Także językowo. Grabowski w swoich artykułach internetowych ma swobodny, ironiczny, szyderczo – potoczny flow, który jakoś w Ameryce według Złomnika został z lekka, nie wiem dlaczego, ugrzeczniony i uspokojony. Druga zawodząca rzecz w tej książce – to zdjęcia. Jest ich dużo i całkiem ciekawe auta przedstawiają, ale są zbyt małe formatem i przez to mało efektowne. Nie do końca podobają mi się także fotorelacje z (wielce interesującego) upadłego miasta Detroit. Zdjęcia owych detroickich postapokalips nie porywają. Trzeba wysilić wyobraźnię. Dobrze, że w książce dostajemy też QR-kod, który przekierowuje na stronę zawierającą zdjęcia uzupełniające, gdyby go nie było, czułbym wyraźny niedosyt. Książka, wydawana własnym sumptem autora musiała być zapewne kompromisem kosztowym, żeby się sprzedawała. Relacja o amerykańskiej motoryzacji i rzeczywistości ciekawa, ale w paru miejscach chciałoby się więcej i głębiej, może w większym nieco formacie.
Jerzy Łojek – Agresja 17 września ******
Lektura ponowna. Jest to najprawdopodobniej książka, która w czasach licealnych zwróciła me oko na historię, jako taką, a historię przedwojnia w szczególności. Do nauczycieli historii nie miałem wielkiego szczęścia (za małym wyjątkiem pana Mirońskiego, zwanego Benettonem, który nielegalnie puszczał nam na magnetofonie reportażowe relacje ze strajków i pałowania ZOMO – niestety tylko przez jakieś pół roku, potem odszedł z naszej szkoły). Nie miałem szczęścia do nauczycieli historii, zatem moim przewodnikiem został Jerzy Łojek. Jego Agresja 17 września jest jedną z najlepszych książek historycznych, jakie czytałem. Skondensowana, bez zawikłań w drobne szczegóły, obrazowa i dobitna. Wyrażająca wyraźne zdanie krytyczne o relacjonowanych wydarzeniach. Była pisana dawno, jeszcze w czasach solidarnościowego podziemia, gdy o agresji rosyjskiej nie można było mówić otwarcie. Nic a nic jej to nie zaszkodziło. Łojek kreśli obraz od szerokiej panoramy politycznej przedwojnia, przez charakterystykę osobistych stosunków pomiędzy członkami polskiego rządu, aż po krótkie osobiste relacje naocznych świadków wydarzeń. Winy przedwojennych elit zostają wypunktowane, a ich konsekwencje – omówione. Czyta się świetnie i szybko. Daje do myślenia.
Miron – praca zbiorowa *****
Jak powiedział Krzysztof Golec-Piotrowski, który mi tę pozycję pożyczył: z relacji zawartych w tej książce obraz Mirona Białoszewskiego, poety i człowieka, zostaje wycięty niczym frezarką laserową. Racja. Tok wypowiedzi jest tu bardzo zróżnicowany, bo w książce wspomnienia o Mironie snuje ponad dwadzieścia osób, różnie z poetą związanych. Wyłania się z tego facet spójny w swoich niespójnościach i dziwactwach, niezwykle twórczy, konsekwentny w swojej skromności i zamknięciu. Miły dla bliźnich, cieszący się dowodami ich uznania, ale ich nieprzeceniający. Pozbawiony wielu barier stawianych przez konwenanse, ale bardzo ceniący tradycje, solidność, sumienność. Poetę, którego tworzywem był cały świat, także ten mały i nieważny. Twórcę, który z zupełnie niczego budował niesamowitą i przełomową formalnie literaturę.
Wspomnienia ciekawe, bardzo wszechstronne. Znów uświadomiły mi, że świat jest mały, nie tylko mój, łódzki, ale i każdy inny. W ostatnim roku przeczytałem książki wspomnieniowe i gawędziarskie Szymona Kobylińskiego. No i któż to współdziałał z Białoszewskim w jego przedstawieniach w Hybrydach? Kobyliński. Przeczytałem biografię Gabra i Hanny Rechowiczów. I któż robił scenografię w białoszewskim Teatrze na Tarczyńskiej? Właśnie oni. Fluidy twórcze kipiały w tej Warszawie i splatały z innymi fluidami.
Ciekawa książka, stanowiąca oprócz biografii także obraz epoki i poniekąd kronikę towarzyską.
Józef Bocheński – Sto zabobonów *** i pół
No cóż. Dobrze się czyta, ale co zabobon, to wątpliwości narastają. Erudycji mi brak, żeby z Józefem Bocheńskim dyskutować, ale wyczulenie na nachalną propagandę poglądów autora mogę wyczuć. Otóż przynajmniej w 1/3 omawianych „zabobonów”, czy raczej uznanych przez autora za mylne poglądów, postaw i twierdzeń Bocheński nijak nie argumentuje ani nie tłumaczy. Jest tak właśnie, bo on tak uważa. Wśród tychże uważań także sporo bardzo ryzykownych twierdzeń, między innymi o kobietach i feminizmie, ewidentnie wziętych z wewnętrznych obsesji autora. Książka ta musiała być niezłą petardą, kiedy wyszła w drugim obiegu w 1987 roku, a nawet kiedy ukazała się w oficjalnym, niedługo po zmianie ustroju – fundamentalna i żywa krytyka marksizmu i komunizmu była tym, co ludzie wreszcie chcieli usłyszeć, jako twórca emigracyjny Bocheński mógł jechać otwartym tekstem, w tym miejscu, w którym Stanisław Lem musiał stosować cyberiadowe zasłony dymne. Poglądy może nawet i mam dość z Józefem Bocheńskim zbieżne, ale troszkę razi mnie jego podejście a priori. Niemniej, co trzeba uznać za plus, mimo wszystko Józef Bocheński prezentuje w kilku miejscach zaskakująco wyważoną i uniwersalną filozofię (np w kwestii religii) – mimo związania z katolicyzmem.
Jacek Strzałkowski – Heinzlowie *** i pół
Heinzlowie mnie bardzo interesują. To łódzka rodzina fabrykancka, jedna z najbardziej majętnych i kto wie, czy nie najbardziej oryginalna. Założyciel Juliusz Heinzel przybył do Łodzi z Kalisza i był przykładem kariery od pucybuta do milionera, bez żadnego cudzysłowu. Przez kilkanaście lat dorobił się gigantycznego majątku, między innymi ziemskiego. Dość powiedzieć, że następujące łódzkie dzielnice leżą na dawnych terenach Heinzla: kawał Bałut Zachodnich, Radogoszcz, Julianów, Marysin, Rogi, Doły, caluśkie Łagiewniki, wraz z Lasem Łagiewnickim, oraz Wzniesienia Łódzkie. No trochę się dorobił ten Heinzel. Nestor rodu miał przy tym ambicje i ego – to pierwsze popchnęło go, w szczycie swej kariery, do zakupu zamku w Turyngii, wraz z tytułem barona von Hohenfels, oraz wydaniu kompletnie powalającej sumy 600 tysięcy rubli na swój pałac i park w Julianowie. Ego natomiast sprawiało, że ponoć osobiście biegał po własnym lesie i tłukł rózgą baby zbierające tam chrust. Oczywiście to nośna anegdota, chętnie powtarzana przez Heinzlowi nieprzychylnych, nie wiadomo czy prawdziwa. Fabrykant Heinzel miałgest i miałgust (Zygmunt August, Zygmunt August, ten co miał gest, no i miał gust) i był właścicielem najpiękniejszego pałacu w mieście, zburzonego niestety w 1939, bo akurat stacjonował tam sztab Armii Łódź. Niesamowicie go szkoda. Byłby dziś, obok Manufaktury, najpopularniejszym zabytkiem w mieście. Po Juliuszu Heinzlu, Niemcu, dorobkiewiczu i milionerze, który mówił bardzo łamaną polszczyzną, nadeszły ciężkie czasy I wojny światowej, oraz rządów jego syna Juliusza Teodora. Dziedzic był zmuszony wyprzedawać po kawałku majątek ojca, ale przy okazji przyjaźnił się z Franciszkiem Żwirką i Stanisławem Wigurą, Eugeniuszem Bodo, oraz kilkoma polskimi malarzami. Urządzał także, już za wolnej Polski rauty dobroczynne i wystawy sztuki w pałacu w Julianowie. Kierunek familii w stronę polskości był bardzo wyraźny, można powiedzieć. Wnuk Juliusza Heinzla – Juliusz Roman zasłużył się jako ułan w 1920 roku, a po wrześniowej obronie w 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli. Został zamordowany w Charkowie.
Książeczka, którą nabyłem w intencji dokształcenia się z Heinzlów jest jednym z 40 egzemplarzy wydanych własnym sumptem autora. Zdaje się, że ostatnio autorzy „z własnymi sumptami” jakoś częściej wpadają na moje listy. Jest to broszurka treściwa, ale też i niestety sucha, pomimo cennego researchu (ros. razwiedki) jakiej dokonał Jacek Strzałkowski wśród członków rodziny Heinzel. Ciut anegdot, duża ilość faktów, podanych w skondensowany sposób. Nie jest to niestety książka gawędziarska. Trochę szkoda.
Niemniej, można się z niej dowiedzieć, że Juliusz Roman Heinzel, wspomniany ułan, kawaler Virtuti Militari, był niezgorszym międzywojennym skandalistą. Żony zmieniał jak rękawiczki, no i przy tym – same mezalianse. Cóż, wszystko wybaczamy – zginął za wolność naszą i waszą.
Ciekawe, co na to powiedziałby jego dziadek?