Niedawno przedstawiałem tu książkę Wiesława Helaka Nad Zbruczem, która na tyle mi się spodobała, że jak najszybciej nabyłem i przeczytałem kolejną powieść autora. Mógłby ją śmiało zatytułować Nad Seretem, podkreślając podobieństwa między utworami. Zamiast kolejnej kresowej rzeki na karcie tytułowej znalazła się jednak góra – Góra Tabor. Książka, tak jak poprzednia, ukazała się w wydawnictwie Arcana i zapewne będzie się cieszyć równie dużym uznaniem czytelników.
Umieszczenie części akcji na kresach (w przypadku Góry Tabor nie tylko na Podolu, ale i w nadniemeńskich Druskiennikach) nie jest jedynym punktem wspólnym obu dzieł. Podobny jest też bohater, rozdarty między miłością do sztuki, wojska i ziemiańskiego życia. Janio kocha muzykę, jak Konstanty kochał malarstwo, i jak Konstanty ulega ojcu, który inaczej widzi przyszłość syna. Trudna relacja z ojcem i zrozumienie ze strony matki to kolejne podobieństwo, sugerujące, że obu głównych bohaterów ma wspólny pierwowzór. Podobne są również postaci kobiece – Marion jest tak samo pobożna, mądra i dobra jak Anastazja z Nad Zbruczem. To raczej symbole niż żywe kobiety, do których portretowania nie ma Helak cierpliwości (albo talentu). Co ciekawe, Anastazja też w Górze Tabor występuje, ale jest… koniem, wierną klaczą Jania, która nie raz ratuje mu życie. Ta zbieżność imion (powtarza się też w obu utworach imię Konstanty) to już wyraźny sygnał dla czytelnika: to jest w gruncie rzeczy ta sama historia. Tylko czas jest inny – akcja Góry Tabor toczy się między 1926 a 1945 rokiem.
Wszystko zaczyna się od ślubu i wesela. Ślub jest uroczysty, wesele bogate. Szczegóły uroczystości urządzonych w staropolskim, ziemiańskim stylu budzą dziś zdziwienie. Mamy połowę lat 20. dwudziestego wieku, a towarzystwo w sporej części ubrane jest w kontusze i słuckie pasy (choć przyjeżdża już nie tylko karetami i powozami, ale też panhardami czy austro-daimlerami). I są atrakcje rozliczne, specjalnie na część pary młodej przygotowane: jest szpaler z ułańskich szabel nad głowami pary młodej, jest strzelanie z pistoletów na wiwat, jest orkiestra i pochód przez miasto z katedry ormiańskiej do łacińskiej, a na weselu w Kasynie Narodowym są lokaje z pochodniami i kwintet z opery. A potem przejazd do majątku rodzinnego pana młodego, obrzędy w cerkwi, tańce – polonezy i mazury, stoły uginające się od jadła. Wszystko to z dumy i dla zachowania obyczaju, ale też jako manifestacja siły wobec ukraińskich chłopów.
Ojciec wyprawił Janiowi i Marion wesele i zafundował podróż poślubną po Włoszech i Ziemi Świętej, ale przy okazji, niejako dla równowagi, zapowiedział, że nic mu nie zostawi. Nie podobały mu się artystyczne ciągoty syna, nie podobała mu się panna biedna ani legionowe przyjaźnie (w oczach sympatyka Narodowej Demokracji legioniści byli podejrzanymi socjalistami). Nasz bohater wyjeżdża do Mediolanu i Nazaretu, gdzie z młodą żoną słuchają muzyki, oglądają dzieła sztuki (szczegółowo i ciekawie opisywane) i zwiedzali święte miejsca. To tam, w prostej izbie w Nazarecie, spłodzili syna, co można chyba uznać za zbyt daleko posuniętą skłonność autora do symboliki religijnej. A po powrocie zamieszkali w Warszawie, gdzie Janio uczył młodych żołnierzy w Szkole Podchorążych. I wszystko pięknie by się toczyło, jak koła wiśniowego panharda, gdyby nie wypadki majowe. Młody oficer, który znał Marszałka od dziecka, niespodziewanie został podczas zamachu majowego skierowany do obrony jednego z warszawskich mostów. Walczył więc po stronie rządowej, w kryzysowej sytuacji rozmawiał nawet z Piłsudskim osobiście, odmawiając odblokowania przejścia.
Jak wiemy z historii, w majowym kryzysie zwycięzcami okazali się piłsudczycy. Od tego momentu nie ułatwiali życia swoim przeciwnikom, nawet takim, którzy – jak nasz bohater – jedynie wypełniali rozkazy legalnej władzy. Janio zostaje zwolniony i przeniesiony do granicznej strażnicy nad Niemnem (i tak ma szczęście, że na tym się kończy). I tu dochodzimy do treści i dziś aktualnych. Pokazane przez autora konflikty polityczne i społeczne w II RP można przełożyć na dzisiejsze realia. Janio jest zdolnym oficerem, który mógłby robić karierę w Sztabie Generalnym, ale jego potencjał nie zostaje wykorzystany. Marnuje się gdzieś w puszczy pod Druskiennikami (tam autor skierował swego bohatera, by zgodnie z historyczną prawdą mógł jeszcze raz spotkać Marszałka), ganiając po lasach drobnych przemytników. Awansują za to karierowicze i cwaniacy, których pozorne działania osłabiają kraj. Ojciec nie potarfił dostrzec i wykorzystać jego talentów, rządzący krajem również je marnują.
Helak odbrązawia dwudziestolecie, niezwykle plastycznie pokazując mniej ciekawe oblicze kraju. Widzimy żołnierzy analfabetów, nędzę wsi i prymitywność jej mieszkańców, narastające konflikty z mniejszościami narodowymi, absurdalnie rozdęty kult Piłsudskiego. Przy czym ten obraz międzywojennej Polski jest mistrzowsko spleciony z historią głównego bohatera – aż po odejście z wojska, powrót nad Seret, unowocześnianie i odbudowę świetności majątku, wrześniową klęskę i ciemne dni okupacji, przeżyte w okolicach Zamościa. Bohaterowi cały czas towarzyszy wierna żona, a także muzyka, której pozostaje wierny (autor potrafi o tym ciekawie pisać).
Jednak nie do wszystkich cech tego pisarstwa łatwo się przyzwyczaić. Naśladowanie stylu biblijnego z odwróconym szykiem rzeczownika i przydawki czy ciągiem zdań współrzędnych rozpoczynanych spójnikami może wydawać się nieco manieryczny. Podobnie jak do natrętnej momentami symboliki. Ale po kilkudziesięciu stronach przyzwyczajamy się do tego, choć czasami styl rozmija się z przedmiotem opisu: w oknach tkwiły tu witraże w modernistyczne wzory ułożone. Trudniej przyzwyczaić się do osobliwej interpunkcji. Mimo to Górę Tabor śmiało można uznać za ważną powieść, z rozmachem i wyczuciem historii opowiadającą o Polsce i polskości. Polecam.