Wpadliśmy w pułapkę. Pułapkę wzrostu, konsumpcji, produkcji i niszczenia środowiska. (Prawie) wszyscy chcemy więcej – o gospodarczy wzrost zabiegają politycy, którzy chcą się czymś pochwalić wyborcom, i inwestorzy, którzy chcą zarabiać na swoim kapitale. O wzrost proszą też zwykli ludzie, którzy chcą być po prostu bogatsi. Produkujemy więc i konsumujemy coraz więcej, testując granice wytrzymałości planety. Granice z jednej strony wyznaczone kurczącymi się zasobami (surowców, wody, ziemi, powietrza), z drugiej – problemem gromadzenia się odpadów. Ciekawe, czy szybciej nie będzie z czego produkować, czy nie będzie gdzie składować wyprodukowanych śmieci.
W naturalnym odruchu co bardziej przytomni wołają o opamiętanie się i ograniczenie. Konsumujmy mniej – wołają i przechodzą na ekologiczny minimalizm. Zakładają łapcie z łyka, żywią się hodowanymi na balkonie marchewkami, po świecie poruszają się na zrobionej we własnym zakresie hulajnodze. Twórczą energię poświęcają na wymyślanie antysystemowych haseł, które potem noszą na koszulkach albo przypinkach. Wszystko pięknie i gra muzyka w klubokawiarni. Tylko że…
Jeśli ograniczymy kupowanie, zniszczymy też produkcję, a ludzie stracą pracę. Trzeba będzie zamknąć wiele fabryk, sklepów, a nawet – o zgrozo – klubokawiarni, w których nie będzie miał kto zamawiać piwa albo kawy. No bo ile osób może żyć z produkcji antykapitalistycznych koszulek czy płóciennych toreb z dowcipnymi rysunkami? Jesteśmy – jako się rzekło – w pułapce i nikt nie wie, co dalej. A ja muszę wiedzieć, co dalej, bo przecież muszę skończyć ten felieton i to najlepiej jakimś konstruktywnym pomysłem. Jak pogodzić zbawcze dla przyrody ograniczenie konsumpcji z zachowaniem miejsc pracy i powszechnym zadowoleniem? Jakiś tam pomysł mam, ale nie będę się upierał, że na pewno dobry.
Luksus, luksus nam pomoże. Przestawmy się na towary najwyższej jakości – drogie, ale za to piękne i na pokolenia. Nie chodzi mi wcale o banalną prawdę, że biednych nie stać na tanie rzeczy (które tak naprawdę są pozorną oszczędnością), chodzi mi o nakład pracy i brak odpadów. Dla przykładu alkohol – powiedzmy, że chcesz (musisz) wydać na ten cel 200 złotych w miesiącu. Za tę sumę można kupić kilkadziesiąt puszek piwa albo dwie butelki w miarę przyzwoitego wina. Albo zamówić to wino w restauracji (wtedy już tylko jedną butelkę). Korzyści z opcji winnej są oczywiste: mniej zużytych opakowań, mniej energii poświęconej na transport, a i zdrowie pijącego w lepszym stanie. A pracy przy wyprodukowaniu tyle samo, a może i więcej.
Albo wieczne pióra – dobre pióro to przynajmniej kilkaset złotych. Ileż można mieć za to jednorazowych długopisów! Pisaki, mazaki, długopisy – zawsze ci coś dadzą na konferencji czy festiwalu (wszyscy uparli się na taką reklamę). Zalega to potem w szufladach, w jakichś wazonikach stojących na biurku. Gdy któryś bierzesz i chcesz coś napisać, zawsze akurat ten nie działa. Trzeba by zmienić wkład, ale wkładu nie ma gdzie kupić. Można za to kupić suknie ślubne – różne, do wyboru, do koloru. Krótkie czy długie, nowe czy używane, tanie czy drogie. Drogie panny młode – kupujcie najdroższe! Za kilka czy kilkanaście tysięcy, ręcznie haftowane, obszywane perełkami, suknie, nad którymi tygodniami pracował cały zastęp krawcowych. Dziedziczone potem przez kilka pokoleń.
O to właśnie chodzi – o trwałość, o radość z rzadkich, pięknych przedmiotów, o umiar i gest w jednym. Wyobrażacie sobie? Na każdym osiedlu sklepik „Wszystko po 1000 zł”. Zakupy dwa razy do roku – jak święta. I żadnych niepotrzebnych rzeczy w pawlaczu czy w komórce.
PS. Tak kiedyś wyglądały książki. Nikt ich nie przeceniał i nie wrzucał do wielkich koszy w hipermarketach.