Pamiętacie film Przeboje i podboje Stephena Frearsa? John Cusack gra tam właściciela sklepu płytowego, który z dwoma zwariowanymi pracownikami (kolegami) ma w zwyczaju układać 5-elementowe zestawienia różnych dziwnych rzeczy. Któryś z nich proponuje na przykład wymienienie 5 najlepszych piosenek rozpoczynających stronę A jakiejś płyty. Albo 5 najlepszych piosenek na pogrzeb. Z czasem wchodzi im to w krew i bohater opracowuje listy 5 najsmutniejszych rozstań w swoim życiu albo 5 najlepszych cech kobiety, która właśnie od niego odeszła. Zabawny film. Dziś jego bohaterowie mogliby swoje listy wrzucać na Facebooka i nominować znajomych do odpowiedzi. Musieliby tylko zwiększyć limit, bo facebookowe łańcuszki operują raczej systemem dziesiątkowym.
10 ulubionych książek, 10 ulubionych płyt, 10 ulubionych filmów – to klasyka. 10 scen, 10 kadrów, 10 cytatów, 10 najlepszych podróży. Co będzie dalej? Dziesięć najlepszych kazań na YouTubie? Dziesięć najciekawszych recenzji filmowych? Dziesięć ulubionych dowcipów o Polaku, Rusku i Niemcu? Dziesięciu najbardziej błyskotliwych polityków partii, na którą głosowałeś (to chyba za trudne)? Dziesięć ulubionych farszy do naleśników? Codziennie wrzucajcie jedną odpowiedź z krótkim uzasadnieniem. Albo samo zdjęcie. Nominujcie się i zapraszajcie, oznaczajcie i lajkujcie.
Nie mam nic przeciwko prywatnym listom przebojów, wręcz przeciwnie – zawsze lubiłem takie zestawienia. Mam jeszcze zeszyt z liceum z listami najlepszych książek i zespołów. I filmów. Wtedy robiłem nawet listy najładniejszych, najinteligentniejszych i najsympatyczniejszych koleżanek (suma punktów z trzech list decydowała o miejscu na superliście marzeń). Ale potem mi przeszło. Teraz koleżanka z tego superzestawienia daje mi czasami listę 10 najważniejszych produktów spożywczych i wysyła do sklepu. Po drodze i tak zawsze gubię kartkę.
Prawdziwy problem tkwi gdzie indziej. Te wszystkie listy, rankingi i zestawienia służą nam raczej do afirmowania siebie, celebrowania własnej fajności. Zobaczcie, kogo czytam: Coetzee, Marai, Pavel, Marquez, Faulkner, Houellebecq – jakiż ja jestem niesamowity. A jakich płyt słucham, jakie filmy oglądam, gdy akurat nie czytam! Wymieniamy te ulubione dzieła niby w hołdzie naszym mistrzom, ale sklejamy z nich siebie, by pokazać się światu. Naprawdę niewiele brakuje, żebyśmy uwierzyli, że to my ich odkryliśmy. We własnych oczach jesteśmy selekcjonerami powołującymi swoją drużynę na ważny mecz, dyrygentami prowadzącymi tę orkiestrę. Piękno przywoływanych dzieł przestaje być wartością samą w sobie – zaczyna nam (do czegoś) służyć. Gdyby chociaż służyło do wynegocjowania na forum jakiegoś kanonu, będącego początkiem wspólnoty…
W pewnym momencie bohater przywoływanego filmu zastanawia się: Słucham muzyki, bo jestem nieszczęśliwy, czy jestem nieszczęśliwy, bo słucham muzyki? Idąc tym tropem, spytajmy: Tworzy swoje listy, bo chce być twórczy, czy może nie jest twórczy (nie daje nic z siebie), bo wciąż układa listy? Pięć najważniejszych pytań, jakie sobie stawiacie – można odpowiedzieć za jednym razem. Nominuję wszystkich czytelników tego tekstu.
Rysunek: Marcin Andrzejewski