Musiałem zmóc tę książkę. Przebić się przez pierwsze rozdziały. Odrzucić trochę moich uprzedzeń i zacisnąć zęby, ale uważam, że było warto. Sporo satysfakcji.
Istotna i mocna powieść, dobra fabularnie, oryginalna, weredyczna i odkrywająca zakryte, wciągająca. Ma jednak pewną niezbywalną wadę w moich oczach. A może nawet dwie. Nie, no chyba ze trzy wady… A może cztery? Pierwsza to język. Emfaza na maksa, aż bucha, jest tak intensywna, że stawia w nawias sporo z wysiłku autora. Stylizacja zabija (we mnie) dużo pokładów czytelniczej przyjemności – jest wręcz biblijna, przypowieściowa. Nie zliczę zdań i fraz tej książki zaczynających się na „I”… A właściwie, dlaczego nie mam zliczyć? Zliczę z jednej tylko strony. Sześćdziesiąta siódma, pierwszy rozdział:
I Marion zgodziła się. (…) I było to kolejne zdarzenie, które Marion uznała za znak bożej opatrzności. (…) I przypomniał sobie szarżę, jak gonili bolszewika z szablami uniesionymi do góry. (…) I dobrze pamiętał ten pęd oddziałów uderzających z całą mocą we wroga. Policzyłem. Osiem. Osiem „i” na początku zdania na jednej stronie.
Do tej stylizacji trzeba przywyknąć. Jakoś poszło. Przestałem ją zauważać w drugiej połowie lektury. Jednym słowem, czytamy rzecz nawiązującą do XIX-wiecznego eposu albo jakiego Żeromskiego (fuj, nie lubię!) czy innego klasyka – mimo że historia zajmująca, wciągająca, wspaniale przekrojowa i będąca emanacja polskich losów. Oryginalna.
Druga rzecz – ten epos jest pisany na sieriozno. Nie ma tam ani grama dystansu, ani akapitu ironii, ani nawet chwili lekko humorystycznego odelżenia – choć można to tłumaczyć podejściem do świata samych głównych bohaterów, tak właśnie traktujących swoje życie i wychowanych w duchu istotności, wiary i odpowiedzialności za los swój i innych. Niemniej, przyzwyczajeni do dzisiejszej kultury ironii, obśmiania, czarnego humoru, czytamy Górę Tabor Wiesława Helaka z pewnym zdziwieniem. Jest napisana dla kontrastu, w kontrze. Wbrew utartym szlakom biegnie też jej fabuła.
Oto młode małżeństwo, on – kawalerzysta z roku 1920, teraz już wykładowca szkół wojskowych, wcześniej niedoszły, choć kształcony pianista, z duszą wrażliwca. Oto ona, sierota wychowana przez siostry zakonne, pochodząca z drobnej szlachty, religijna niemal aż do dewocji. Pierwszy, otwierający rozdział, gdy biorą ślub i jadą w europejsko-palestyńską podróż poślubną ciągnie się niestety, jest zbyt rozwlekły, zdecydowanie zbyt wyidealizowany, zbyt powolny. Ale potem! Potem się dzieje.
Dzieje się Polska i jej fascynująca i skomplikowana historia międzywojnia, w którą nasi bohaterowie są wrzuceni niczym rodzynki w rosnące ciasto drożdżowe. Napisałem „nasi bohaterowie”? Właściwie „nasz bohater” – Janio, na którego autor kieruje wszystkie reflektory tej powieści. Żona niknie w cieniu jego historii i w porównaniu do niego blednie i zamienia się w papier, w lustro odbijające jego myśli i działania – to kolejna wada Góry Tabor. Jednak od drugiego rozdziału dostajemy niemal reportaż z samego środka istotnych wydarzeń, oglądanych oczami uczestnika. Jania zagarnia zamach majowy, w czasie którego znalazł się po „niewłaściwej” stronie, co waży na całym jego dalszym życiu. Nasz kawalerzysta jest tym, którego przypadek stawia na moście Poniatowskiego – w obronie rządu przed wchodzącymi do Warszawy oddziałami Piłsudskiego. Dawny legionista musi ważyć racje, musi występować przeciw swojemu dowódcy, otoczonemu dodatkowo powszechnym kultem jednostki. Są to dylematy doprawdy trudne. Krwawe starcia opisane barwnie, rewolucja na ulicach stolicy, Wiesław Helak prowadzi nas przez te wydarzenia, skupiając uwagę na detalach, nastrojach, zmiennych uczuciach obu stron i rozterkach bohatera. Bardzo to prawdziwe.
Potem wymuszona dymisja, szykany i poniżenia, wreszcie zesłanie na placówkę graniczną. Tu następują bodaj najlepsze sceny powieści, gdzie opisano dalekie litewskie kresy nad Niemnem i to, jak wyglądała tam Rzeczpospolita. To jest jednocześnie fantastyczne i porażające. Do tego zupełnie pod prąd sentymentalizmów i nostalgii. Czujemy wręcz szczerą i surową prawdę opisów tych leśnych głuszy, do których po deszczach nie da się dojechać nawet konno, wyczuwamy ten straszliwy kontrast pomiędzy „chceniem” polskich władz i ich propaństwową propagandą a ponurą dość rzeczywistością. W tej części zdarzają się wspaniale smakowite dialogi i sytuacje:
Wracał już do strażnicy, gdy na ostatniej zasadzce żołnierze zgłosili mu próbę przemytu. I opowiadali, jeden przez drugiego, że oto wyrostek litewski puścił na wodę stado gęsi, a sam płynął obok łódką. I już miał je pogonić do pobliskiej wsi, gdzie też sami Litwini mieszkają, żeby je tam sprzedać, ale gdy zobaczył pograniczników w mundurach, uciekł. A oni gęsi zatrzymali i oto stoją w zagrodzie z gałęzi głogu, którą zrobili na poczekaniu, żeby nie uciekły znowu na Niemen. I uśmiechali się szeroko, że co też pan kapitan każe im zrobić z tymi gęsiami.
Absurd, to jedno czuł w głowie. I w jakimś odruchu obronnym, jakby chcąc za wszelką cenę wrócić do rzeczywistości, wyjął z mapnika swoją książeczkę, jaką napisał, gdy wykładał w Szkole Piechoty – „O wychowaniu żołnierza”. Otworzył na pierwszej stronie i kazał im przeczytać. Szeregowiec wziął ją do ręki, patrzył długo, lecz milczał. W końcu powiedział – czytać ja nie umiem.
A gdy dał drugiemu, ten też patrzył bezmyślnie przed siebie, a potem głowę spuścił.
– Ja też nie składam liter, panie kapitanie…
Analfabeci obaj, więc sam musiał im przeczytać. A były to zasady podstawowe, które każdy żołnierz powinien znać na pamięć, obudzony w nocy, sam je zapisał Janio, jak katechizm święty i wierzył w te słowa głęboko, i z uczuciem wygłosił: – Mam być karny, mężny i przygotowany do wojny. Mam być dobrym kolegą, a nade wszystko mam kochać Ojczyznę i swój honor żołnierski…
Popatrzył z uwagą po tych dwóch i zapytał: – Czy zrozumieliście?
– Tak jest! – odrzekli wespół.
I coś go wtedy podkusiło, żeby jeszcze o jedno zapytać:
– A Honor, Bóg, Ojczyzna… wiecie dlaczego razem są?
Milczeli. Wreszcie jeden z nich odezwał się niechętnie:
– My tutejsi, panie kapitanie. Z tych stron… od Sarkiszek… – i pokazał ręką w stronę boru.
Potem bohaterowie, po licznych zawikłaniach rodzinnych przenoszą się na kresy południowe, za Lwów, gdzie czeka zapuszczony, a niegdyś dobrze prosperujący majątek bohatera. Pomimo mocnego pozytywistycznego wręcz wydźwięku tych rozdziałów Helak daje też i tony niepokojące – konflikty narodowe narastają z każdym krokiem, a stosunek naszego bohatera-idealisty do tych kwestii zmienia się i powoli ewoluuje. Świetnie, z wyczuciem oddany bałwochwalczy kult Marszałka oraz pompatyczność propagandy, która sięga niekiedy nawet izolującego się na kresach byłego wojskowego. Jest to wszystko opisane z wyczuciem, precyzją, nienachalnie, acz sugestywnie. W pewnym skrócie, ale czytelnik nie odczuwa pośpiechu.
Potem wojna. Potem okupacja. Losy rodziny Jania są w pełni emanacją tego, co spotkało ziemiaństwo na przedwojennych kresach – wielce podobne historie słyszałem na własne uszy – tyczyły historii „uratowania cudem”, albowiem tylko „cudem uratowani” byli w stanie je opowiadać. Wszyscy inni, których cud nie objął, skończyli albo na Syberii, albo w płytkich grobach, pod trawą własnych trawników. Fabuła wydaje się oddawać ten los wiarygodnie i modelowo. Helak rzuca bohaterów w kluczowe miejsca – oto Zamość. Zdobyty w 1939 roku przez Niemców, oddany Rosjanom na mocy paktu Ribentropp-Mołotow, potem kolejna korekta traktatów i ponownie Niemcy. Wychodzą spod korca wszelkie konflikty: polsko-żydowskie, polsko-ukraińskie, komunistyczno-narodowe. Te smutne wydarzenia oglądamy nie jako opisy sytuacji, tylko oczami zrezygnowanego bohatera.
Potem radzieckie wyzwolenie, które dla bohaterów staje się czyśćcem i kresem ich dotychczasowego życia. Na nic wszelkie nadzieje, wysiłek konspiracji, na nic wychowanie i kształtowanie. Na nic patriotyzm i dawne plany. Jedynie wiara może jeszcze jakkolwiek podtrzymywać ich w pionie.
Minusem tej książki jest, oprócz wspomnianej archaicznej stylizacji, także papierowość bohaterów drugoplanowych. Niektóre wydarzenia i sądy wydają mi się przesadnie koturnowe, pomnikowe – szczególnie Marion, żony Jania, kobiety dosłownie świętej, ale prócz intensywnej wiary – całkowicie bez właściwości. Wydaje mi się, że lekkie spuszczenie z tonu, wzbogacenie tej postaci przysłużyłoby się bardziej książce, jej realizmowi. Nic nie ujęłoby też fabule i treści, gdyby autor napisał ją w sposób współczesny – w końcu u progu II wojny Andrzej Bobkowski napisał genialnie, dzisiejszym zupełnie językiem, swoje Szkice piórkiem, przed którymi padam na kolana. (Ja, na kolana padłszy, zaraz tyż prędko poszedłem – to oczywiście przedwojenno-powojenny prześmiewca Gombrowicz). Zatem archaizmy Góry Tabor są nieco przesadzone, przedobrzone, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę historyczno-lingwistyczne realia.
Polska z dwudziestolecia miała jednak wiele obliczy. Oblicze nowoczesne, nowatorskie i przebojowe – kolejka na Kasprowy (wuj Bobkowskiego ją stawiał), luxtorpedy do Zakopanego, bombowce Łoś, Żwirko i Wigura w swoim RWD, imponujące Muzeum Śląskie (o którym kiedyś pisałem – LINK), pociągi mknące z prędkością wielką, matematycy lwowscy, Gdynia – pomnik modernizmu, Warszawa na zdjęciach reklamowych Chomętowskiej, nieziemsko wielkie obserwatorium astronomiczne na czernohorskim Popie Iwanie, którego murów dotykałem własną ręką. I taką ja chciałbym ją widzieć. „Chciałbym” – to dobre słowo. Bo była jeszcze Polska wczepiona, wrośnięta w szlacheckie tradycje sprzed stuleci, kontuszowa niemalże, a nawet prawdziwie kontuszowa (Helak o tym pisze w Górze Tabor), był kraj robotników, upadających literalnie z głodu na brukach Bałut i chłopów, którzy nigdy nic poza swoim siołem nie oglądali, była Polska żydowskich biedamiasteczek, w której życie nie różniło się wielce od rzeczywistości nie tyle XIX, co wręcz XVII- wiecznej. I Wiesław Helak wychodzi od tradycji jednej z tych Polsk, szlacheckiej i dworkowej, bo przecież była to tradycja niezwykle silna, wręcz kluczowa, wystarczy popatrzeć na liczbę dworków, jaką mamy na całej połaci, jakiej nie ma w ŻADNYM innym kraju. Zniknęła ta Polska z dzisiejszych realiów, zatem wydaje się nam egzotyczna.
Do czasu czytania Góry Tabor odrzucałem w przedbiegach wszelką literacką koturnowość i zadęcie, ale tutaj nie mogłem się oprzeć fabule, która zagląda w różne kąty przedwojennej Polski – od Warszawy po miejsca, gdzie mieszkają tylko „tutejsi”, wszystko to plastyczne, nastrojowe i ciekawe. Pal już licho ten język! Dostajemy panoramiczną mozaikę przedwojnia, złożoną akurat z takich klocków, z jakich niewielu autorów ją składa. Jest tu i polityka, oglądana od samego środka, są wielce różne poglądy, lekka domieszka gloryfkacji (tycząca bardziej ludzi i postaw niż państwa), jest duża doza ukrytego w podtekstach krytycyzmu. Czytając wcześniejsze książki, wszelkiego rodzaju wspomnienia, czy to Karoliny Lanckorońskiej, czy opisywane w moim Indeksie Ksiąg Szymona Kobylińskiego, memuary Przybory, Magdaleny Samozwaniec, Szymona Rogozińskiego, Witolda Rychtera, wszelkie biografie ludzi dwudziestolecia i książki historyczne – nie wyczuwa się w Górze Tabor fałszu. To właśnie taki, jak w tej powieści obraz składa mi się ze wszystkich poprzednich lektur – niejednoznaczny, nie zawsze pozytywny, nieucukrowany, konfliktowy, ale za to wielobarwny. Wcale nie pomnikowy. Ale pełen żywej krwi i stojący na mocnym fundamencie. Taka była ta Polska. Kochana, ale nie jak z laurki.
I taką daje ją Helak.
Każe Góra Tabor zastanowić się nad własnym pojmowaniem polskości i tym, czy jeszcze jesteśmy zdolni do brania jej na poważnie, sierioznie właśnie, a nie prześmiewczo i z cudzysłowem. Czy nie utopiliśmy już patriotyzmu w otchłaniach ironii i walki plemion, czy nie sprzedaliśmy go zbyt łatwo. I czy nie jest nam przypadkiem zbyt wygodnie i przyjemnie bez owego patriotyzmu się obywać.
O jakości książek świadczy to, że zapadają w pamięć i dają do myślenia. Pomimo swojej dwoistości i niedomagań – Góra Tabor zapada i daje. Polecam ją, zwłaszcza tym co bardziej odpornym na koturnowy styl. Plwajcie na tę skorupę i zstąpcie do głębi.
PS. O Górze Tabor pisał już u nas Piotr Grobliński tutaj