Pewnego dnia urodziłem się. Może nawet coś krzyczałem po urodzeniu. Kto to wie? Może Mama. Ale nie jest to specjalnie istotne. Dość, że urodziłem się w olbrzymim budynku o kolorze ciemnego beżu i mocnej czekolady, modernistycznym i klasycznym jednocześnie. Z rzędami okien na elewacjach, potężnymi gzymsami, które mocno kontrastowały z gładkim tynkiem ścian, z jednej strony nieco kontestując tradycję, ale z drugiej strony nawiązując do niej dyskretnie. Wszystko to wymyślone i zbudowane z pewną szlachetną elegancją. Dobrze jest urodzić się w tak eleganckim budynku.
Na froncie, od strony ulicy, na szczycie elewacji biegł rozstrzelony napis antykwą: „Kasa Chorych M. Łodzi”. Bo to w mieście Łodzi było, przy ulicy, która przez Bałuty biegła do Łagiewnik.
Kiedyś musiało to wszystko wyglądać inaczej. Z pewnością inaczej, gdy szpital ten budowano w międzywojniu za sprawą łódzkiej ubezpieczalni. Piękny, olbrzymi gmach, solidny i imponujący. Na tle morza drewnianych domków najbiedniejszej dzielnicy był niczym transatlantyk MS Piłsudski na tle zmierzwionego morza. Zresztą – budowany w tym samym co on, modernistycznym stylu. Skromnie ubrane i liczne tłumy robotników defilowały co rano przed nim w drodze do fabryk, niedawni chłopi w kurtkach i czapkach, kobiety w białych chustach i spódnicach do ziemi, Żydzi w czarnych chałatach i jarmułkach. Patrzyli na świeżo zbudowany beżowy transatlantyk, krocząc spiesznie po bruku. Mijały go furmanki z kapustą i ziemniakami ciągnące na pobliski Rynek Bałucki. Co oni wszyscy myśleli? Nie wiem. Niestety, nie wiem.
Karetki konne i automobilowe podjeżdżały na elegancki łukowy podjazd wsparty na schodach wejściowych, który był oryginalny i od razu, jak wizytówka, prezentował funkcję budynku. Szpital ambulatoryjny i ginekologiczny.
Z górnych pięter szpitala widać było nieco inne niż dzisiaj miasto. W stronę centrum nawet nie bardzo różne od współczesnego, z wieżami ceglanego kościoła Wniebowzięcia Maryi Panny ponad szaroczarnymi dachami niskich biedakamienic. Z igłami czarnych kominów snujących dym w niebo. W stronę Łagiewnik za to ciągnęły się rzędy ciemnych drewnianych domków, przedzielonych zielonym łanem doliny rzeki Bałutki. Ta meandrowała sobie swobodnie niedaleko szpitala, z rzadka tylko wylewając w czasie większych ulew.
Chirurdzy zapewne często przysiadali na parapecie w przerwie między pilnymi zabiegami i w papierosowym dymie patrzyli w dal zielonych przestrzeni. Może marzyli o karierze. Albo o wieczornym brydżu. A może tylko o szczęśliwym życiu. Szczęśliwe życie nie chciało nadejść. Wojna przyszła i Niemcy.
Poranne tłumy na Łagiewnickiej zrzedły, a ludzie nie zadzierali już głów w górę, żeby spojrzeć na napis „Kasa Chorych M. Łodzi”. Po bruku łomotały koła samochodów z czarnym krzyżem, a na jasnych korytarzach szpitala i na jego lastrykowych posadzkach zdobionych we wzór szerokiej kraty pojawili się sami tylko żołnierze. Krew lała się z mundurów, a chirurdzy operowali rany postrzałowe i amputowali urwane wybuchem ręce. Bali się. Było dużo strachu i krzyków. Obce państwo przyszło i ukradło miasto.
Nikt się nie rodził. Wszyscy tylko umierali.
Na szczycie elewacji pozostał nadal rozstrzelony polski napis, mało wygodny dla niemieckiego Litzmanstadt. Z całą pewnością komendanci w szarozielonych mundurach wskazywali go często palcami z niesmakiem. Ale nie było okazji, żeby go skuć.
Potem, następnego roku, tłumy przelewające się ulicą wokół szpitala zaczęły gęstnieć i gęstnieć. Zniknęli Niemcy, za wyjątkiem uzbrojonych żandarmów, zniknęły auta i wozy konne z towarem jadące na Bałucki Rynek. Zmieniły się kolory. Wojskową zieleń mundurów zastąpiła czerń i szarość. Dzielnicę, szpital, kamienice i tysiące, tysiące ludzi otoczono płotem getta.
Szpital był skałą Gibraltaru nad tym światem innym niż wszystkie. Światem zamkniętym wewnątrz innego, a ten z kolei wewnątrz następnego był zamknięty. Ten wewnętrzny udawał zamknięte państwo, mające władze nad życiem i śmiercią obywateli. Nie iluzoryczną. Prawdziwą, tu i teraz. Istnienie od nieistnienia rozdzielały drobiazgi. Zdobyty kawałek chleba. Pozorowana praca. Władza nadrzędna i podrzędność władzy. Ogłoszenie rozwieszone na murze. Lekarstwo. Jak bardzo warto było żyć? Nie wiem. Nie pytajcie. Nie pytajcie o to nikogo.
Szpital w udawanym państwie przyjmował porody, robił prześwietlenia, rozdawał lekarstwa, przyjmował umierających z głodu. Mieszkał tu także przewodniczący Starszeństwa Żydów – Chaim Rumkowski. Wspaniały, solidny, nowoczesny budynek, z wyjątkową na tle okolicy instalacją sanitarną, grubymi murami. Niemal bałucki zamek na szczycie góry. Centralny Sekretariat getta udawał tu administrowanie i opiekę, w sytuacji, w której administrowanie i opieka były iluzją, nakrytą wiecznym piętnem śmierci. W świecie, w którym mogły stanowić tylko fałszywą wizję ocalenia.
Szpital oglądał tłum ludzi w czerni, którzy zbierali się pod oknami przewodniczącego, w proteście przeciwko zmniejszeniu racji żywnościowych i wyśrubowaniu norm pracy. W szyby szpitala wykrzykiwano groźby i obelgi. Przez okna parteru w lewym skrzydle głos Rumkowskiego łagodził nastroje, dawał kolejne obietnice bez pokrycia, którymi można było się przez chwilę łudzić. Co mógł myśleć Rumkowski? Może myślał, że wszystko się uda. Że można ocaleć, nawet stojąc w obliczu straszliwej siły dążącej do zagłady. Może modlił się? Może pytał? Beżowe solidne mury milczały niezmiennie.
Potem przewodniczący Rady Żydów wygłosił do getta słynne przemówienie. Słynny głos człowieka, który przemawiał jak Bóg nieprawdziwy. I jednego dnia wywieziono ze szpitala i całego getta wszystkie dzieci i wszystkich starców wprost do prawdziwego nieba. Beżowe mury milczały.
Nie trwało to wszystko długo. Parę zim, parę wiosen zaledwie. Codzienny tłum na Łagiewnickiej topniał i topniał z każdym dniem. Aż korytarze szpitala zaczęły odbijać echem tylko pustkę i pokrzykiwania żandarmów. Modernistyczne barierki trwały w samotności, glazurowane płytki nie odbijały już niczyjego odbicia.
Potem przyszły inne czasy. Zupełnie inne. Najpierw powrócili żołnierze w innych zupełnie mundurach, choć podobnie jak tamci krzyczeli z bólu i toczyli podobną krew. Chirurdzy jak dawniej uwijali się na korytarzach. Nie było już planów skuwania napisu na froncie szpitala, choć być może komuś on przeszkadzał. Nie o tym jednak myślano.
Żołnierze odeszli. Przy ulicy do Łagiewnik znowu rodziły się dzieci. Znowu przychodziły wiosny i zimy, choć morze dzielnicy, nad którą trwał szpital wyschło i zmarniało. Rozwalano po kolei drewniane domki, planiści kreślili swoje plany, murarze stawiali mury, a ci, którzy przeżyli, patrzyli na dawny świat, który odchodził. Co myśleli? Jakie nadzieje snuli w głowach? Czy należeli do znikającej przeszłości, czy wręcz przeciwnie – przyszłość była im bliższa?
Życie wróciło na swoje tory. Tak się zdawało. Nie wszyscy jednak wierzyli, że jest prawdziwe. Karetki podjeżdżały na elegancki łukowaty podjazd, łóżka chorych toczyły się po posadzkach, piszcząc kółkami na lastrikowych wzorach szerokiej kraty. Pielęgniarki trzymały pacjentki za rękę, a lekarze stawiali diagnozy i zwoływali konsylia. Rentgen błyskał niewidzialnie i prześwietlał na wylot. Nowonarodzone dzieci krzyczały w swoim języku, a szczęśliwe matki uśmiechały się do nich.
Dzielny budynek. Przyjmował na świat mnóstwo ludzi, pomimo swoich ciężkich wspomnień. Mury, które widziały za dużo. Może przypadki rządziły jego późniejszym losem, a może to jednak było fatum. Stoi teraz pusty, samotny i mroczny. Przez zarwany dach sfruwają do wnętrza gołębie. Modernistyczne płytki odbijają błyski ich skrzydeł. Powietrze płynie przez wybite okna, kamienne gzymsy ze szlachetnym tynkiem łagodnie kruszeją, żelazne obręcze, zawiasy i kotwy utleniają się, dążąc do niewidzialności. Ale trwa i będzie trwać po wieczność.
Czy myślicie, że to dobrze urodzić się w budynku, który będzie trwać wiecznie?