Pierwsze wakacje bez rodziców. Miałem siedem lat i dopiero szykowałem się do rozpoczęcia szkolnej nauki. Na koloniach byłem najmłodszy, ale dla nierównowagi miałem największą walizkę. No może ratownik, który zabrał płetwy i maskę, mógł mieć większą. Ja w swojej miałem połowę garderoby, papeterię, krem nivea, książkę i sto innych średnio przydatnych rzeczy. Miałem też schowane głęboko pieniądze – całe 60 złotych. Niebawem okazało się, że pieniądzmi będzie dysponować pani, którą należy prosić o potrzebną kwotę przed każdą wizytą w sklepiku. Przynajmniej nikt nikomu nie ukradnie. Ile to wtedy było 60 złotych? Pączek kosztował dwójkę, Cytroneta (napój trochę podobny do Sprite’a) – bodajże 4,50. Zatem sześć dych to nie było wiele na 21 dni. Ale przecież za noclegi nie płaciłem, wikt też miałem darmowy. A co do opierunku…
Moje przepastna walizka kryła w sobie nieprzebrane bogactwo koszulek, majtek, skarpet i spodenek, o co zadbała przed wyjazdem mama. Tyle tylko, że przed zmianą bielizny wypadałoby się umyć. I tu dotykamy drażliwego problemu zasygnalizowanego już w tytule, a mianowicie problemu kolonijnych umywalni. Próbowałem zwrócić uwagę na ten kłopot, gdy pewnego dnia zadzwonili do mnie rodzice. A trzeba wam wiedzieć, że nie było wtedy telefonów komórkowych. Zostałem zawołany do pokoju dyrektora kolonii (kadra pedagogiczna miała akurat jakieś wesołe posiedzenie) i mogłem porozmawiać z mamą. Mogłem wśród szumów i trzasków rozpoznać wytęskniony głos i mogłem spróbować przekazać wieści z wakacji. Co słychać, co u mnie? Powinienem ograniczyć się do zwyczajowego „wszystko dobrze, pogoda piękna”, mnie jednak podkusiło, by dodać coś od siebie. – Fajnie jest, tylko… pupy nie ma gdzie umyć. – Co, możesz powtórzyć? – Pupy nie ma gdzie umyć. – Syneczku, nic nie rozumiem, możesz powiedzieć głośniej? – Pupy nie ma gdzie umyć. – Dam ci ojca, może on usłyszy.
Nie usłyszał, za to cała wesoła kolonijna kadra usłyszała, mimo moich wysiłków, by zachować resztki prywatności. Śmiechu było co niemiara. I nie myślcie, że ktoś powiedział w końcu „no dobra, mały” i zaprowadził mnie pod prysznic (prysznic był raz na kilka dni, czasami kąpaliśmy się też w morzu). Ale nie myślcie też, że do końca turnusu drwili ze mnie, pytając, jak tam pupa. Nie, zapomnieli o sprawie, zanim wróciłem do swojego pokoju. Napisałem „swojego pokoju”? No niezupełnie – ten pokój to była sala z kilkunastoma łóżkami. Jedno z nich, ostatnie, było oddzielone parawanem – tam spała pomocnica pani wychowawczyni. Młoda dziewczyna dorabiała sobie w czasie wakacji, pomagając ustawiać nas w pary i sprawdzając, czy nikt się nie zgubił. Wieczorem, gdy już niby spaliśmy, wracała do pokoju i za parawanem przyświecała sobie latarką. Teatr cieni co wieczór grał naszą ulubioną sztukę „Pani Marzenka rozbiera się do snu”. Ale być może to tylko moje dzisiejsze projekcje, być może zresztą miała na imię Gabrysia…
Dwa dni przed końcem turnusu przyszedł przekaz i… całe sto złotych. Taki prezent od rodziców (zapewne w międzyczasie dostali wypłatę), dzięki któremu poczułem się jak rentier na wakacjach w Monte Carlo (tak bym to dzisiaj określił, choć nadal mam blade pojęcie o kondycji rentiera). Zwłaszcza, że wtedy właśnie zorganizowano nam wycieczkę do Gdańska i obdarzono godziną czasu wolnego w dzielnicy sklepów z pamiątkami. Pamiętam, że kupiłem sobie rozbójnika Rumcajsa. Gipsowa figurka bohatera dobranocek miała tę cudowną właściwość, że kurzyła miniaturowe papieroski (coś jakby wtykane w gipsowe usta kadzidełka). Idealna zabawka dla siedmiolatka, prawda? Cena: 24 złote, pamiętam do dziś. Wyszedłem z tym Rumcajsem ze sklepiku i ktoś mnie na schodach potrącił. Rumcajs upadł, rozbił się na trzy części, jego polakierowane spodnie ubrudziły się ulicznym pyłem. Świat oczywiście nie uznał mojej reklamacji. Pupa brudna, Rumcajs rozbity, a w perspektywie zielona noc…
Swoją drogą z tym Rumcajsem to ciekawa sprawa. Gdy przypomnę sobie seriale mojego dzieciństwa, to oprócz produkcji wojennych i kryminalnych, znajduję całą serię seriali o szlachetnych rozbójnikach. Rumcajs, Janosik, Zorro, Arsen Lupin – wszyscy jak jeden mąż byli wariacjami na temat Robin Hooda. Zabierali bogatym, kradli złoczyńcom, upokarzali wyzyskiwaczy. Przy okazji rozkochiwali w sobie Haneczki i Maryny. Arsen Lupin był w tej dziedzinie mistrzem, dzięki czemu zbliżał się do poziomu porucznika Borewicza. Marzenka vel Gabrysia na pewno nie potrafiłaby mu się oprzeć. Janosikowi czy Zorro pewno też nie, z Rumcajsem sprawa dyskusyjna. Mnie jednak intryguje co innego – ten zestaw postaci nie może być przypadkowy. Nie sądzę, by to rodzice podsuwali mi taki wzorzec osobowy, zachęcając do oglądania tych akurat filmów. Myślę, że to raczej wybór ówczesnego Radiokomitetu. Chyba władza tak o sobie myślała, tak chcieli się widzieć. Chcieli grać rolę Zorro czy Borewicza, choć przypominali raczej sierżanta Garcię czy porucznika Zubka. Na plus można im policzyć, że wysyłali nas na kolonie do ośrodków w dawnych pałacach czy dworach.
PS. Wspomnienie Cytronety przywołało z głębokich pokładów pamięci jej smak. Z równie głębokich pokładów wróciła do mnie nazwa proszku do prania Cypisek (na zdjęciu).