– Herr Architekt – zwrócił się Heinzel do odzianego w czarny surdut i gustowny melonik Niemca. – Proszę pokazać uprzejmie, dokąd będzie sięgał taras.
Schwechten zerknął dla pewności w potężną teczkę projektu, oprawną w świńską skórę. Znalazł odpowiedni rysunek i pokazał go inwestorowi.
– Proszę spojrzeć, panie baronie. – Postąpił kilka kroków do przodu, wskazując laseczką punkt na trawie. – Tyle od głównego wejścia. Możemy zaraz wymierzyć dokładniej. Herr Piotrowski! Herr Piotrowski – zawołał w stronę skupionych na kopaniu fundamentów pracowników – Bitte kommen Sie zu uns!
Jeometra Piotrowski w wysokich myśliwskich butach uwalanych gliną i stroju przeznaczonym niewątpliwie do brudzenia się, zwieńczonym filcowym kapeluszem z piórkiem, zjawił się za chwilę ze zwojem metalowej miary. Za nim kroczył mały chłopaczek w czapce, niosąc dalsze utensylia.
– Proszę, odmierzmy dla pana barona zarys tarasu.
Nastąpiła chwila organizowania i wytyczania.
– Tu wbijaj, Franek. Dobrze. Nie, nie tak trzymaj młotek. – Piotrowski nachylił się nad chłopakiem. – Dzisiaj rano ci pokazywałem. O tak.
Za sprawą łupania drewnianym młotkiem w zaostrzone kołki taras w Łagiewnikach został po kilku minutach wytyczony.
Obaj Heinzlowie, ojciec i syn, oglądali tę robotę z zadowoleniem. Wiosenne słońce prażyło już całkiem mocno na skłonie poręby schodzącej w stronę stawu. Wiosna w pełni. Robotnicy przy łopatach pokrzykiwali na siebie po drugiej stronie budowy, okoliczne wiekowe dęby i buki szumiały łagodnie na wietrze.
– Co myślisz, ojcze? – spytał Juliusz Teodor. – Chyba całkiem ładnie. Mniejszy niż na naszym Julianowie, ale jak na wiejski pałacyk – w sam raz.
– Tak jest. Bardzo dobrze to wygląda, panie Schwechten! Proporcje bardzo korzystne. – Stary Heinzel odchrząknął i splunął na ziemię. – Będzie z tego piękny pałac, w sam raz na dom dla moich drogich dzieci. Godny naszej rodziny! Zna się pan świetnie na robocie.
Baron…! – pomyślał architekt. – Słoma z butów! Że też udało mu się przekonać do tego tytułu Coburg-Gothów. Musiało to nieźle kosztować starego! Jako że jednak całkiem lubił swojego inwestora, pomimo jego przerośniętych aspiracji szlacheckich, uśmiechnął się i skinął głową w podziękowaniu.
– Proponuję, panie baronie, pójść teraz w stronę stajni. Zobaczymy, jak tam roboty się posuwają. Stajnie także, mam nadzieję, spodobają się panom po przebudowie. Bardzo ładny kompleks wiejski. Ostatnio projektowałem podobne, acz nieco mniejsze założenie dla księcia Friessena pod Berlinem – Ziemlich romantische Architektur…
Grupka mężczyzn ruszyła po skłonie wzgórza skosem w stronę starodrzewia.
– Papa, czy mam iść z wami? – zapytał chłopak w czapce.
– Nie musisz – Piotrowski odwrócił się do syna. – Tam już wszystko wymierzone, poczekaj tu na nas.
– Jakby zjawił się tu mój Enkel… – stary Heinzel chwilę szukał polskiego słowa – mój wnuk, który pan Bóg raczy wiedzieć, gdzie się podziewa, to powiedz mu chłopcze, żeby już skończył Reiterei… konia po lesie, tylko też poczekał. Za halbe Stunde ruszamy do Łodzi.
Franek obszedł wokół wielkie rowy wykopów, popatrzył chwilę, jak śmigają i błyskają w słońcu szpadle robotników, potem skierował się w górę skłonu, na którym miał stanąć pałac. Stąd był ładny widok na staw i całą budowę. Woda mieniła się marszczona wiatrem. Łabędzie pływały spokojnie i widać było przez chwilę dzikie kaczki lądujące z furkotem za drzewami. Przeskoczył kilka razy z pniaka na pniak świeżo ściętych potężnych dębów i usiadł na ostatnim u góry, całkiem już blisko wielkiej sterty zwalonych pni, które czekały na wywiezienie. Zza sterty słychać było parskania koni, przywiązanych w lesie i podzwaniania uprzęży, ale stos był tak potężny, że nawet nie widać było powozu i myśliwskiej linijki, którą przyjechali z robotnikami.
Pachniało drewnem.
Franek sięgnął do kieszeni i wyciągnął brudnawy, lniany woreczek. Na potężny okrąg ściętego pnia wysypał ostrożne mieniące się kolorowe szklane kulki i zaczął układać z nich równy rządek.
Gałązki trzeszczały, ktoś szedł dróżką od strony koni. Podniósł głowę i szybko zgarnął szklane koraliki do woreczka. Wysoki, chudy chłopak w jeździeckim stroju i wyglansowanych butach. To pewnie był ten Juliusz Roman won Hofe… Hohe… – Franka nie trzymały się specjalnie niemieckie tytuły Heinzlów. Wnuk starego Juliusza. Widział go pierwszy raz w życiu. Kiedy przyjechali tu z robotnikami, to na budowie go nie było – pojechał ponoć na konną rajzę. Franek grzecznie wstał i zdjął czapkę, tak jak mu przykazał ojciec.
– Gutenmorgenjungenmajster.
– Guten Morgen. – Dosięgło go bystre spojrzenie spod dżokejki. – Was versteckst du dort?
– Nichfersztejen dojcz – zmieszał się nieco Franek.
– Tszo tam chowasz za pleczami? – młody Juliusz musiał nieco wysilić pamięć. Od czasu, kiedy przenieśli się z Łodzi do majątku Julianów, miał trochę mniej okazji do gadania po polsku – uczył go na co dzień niemiecki guwerner. Polszczyznę trenował tylko z ogrodnikami.
– Kulki szklane.
Oczy pod dżokejką rozbłysły nieco.
– Umiesz gracz?
– Jasne.
– Dawaj, wir spielen zusammen! Zagramy! Strasznie dawnie nie grałem.
Kulki z woreczka znowu zabłysły w słońcu.
Przodem kroczył wąsaty architekt Schwechten, wskazując laseczką z gałką w kształcie lwiej główki poszczególne detale budowanej zdobnie ceglanej stadniny. Za nim właściciel wszystkich lasów na północ od miasta Łódź oraz król wełniano-bawełniany, posiadacz największej w Królestwie Polskim fabryki i współposiadacz drugiej jeszcze, niedawno zbudowanej olbrzymiej Widzewskiej Manufaktury, nestor rodu – Juliusz Heinzel. Pan na Julianowie – łódzkim Wersalu, którego budowa i ozdobienie kosztowały ponoć niewyobrażalne 600 tysięcy rubli.
Pół kroku za nim niezwykle podobny do ojca trzydziestoletni Juliusz Teodor. Obaj szczupli, o ptasim nieco profilu. Za nimi skromniej ubrany Piotrowski, z siwiejącą bródką i zwojem metalowej taśmy.
– Herr Schwechten, na ile to boksów przewidzieliśmy stajnię?
– Na dwanaście koni, panie baronie, zgodnie z tym, co pan zarządził.
– Hmm – fabrykant zasępił się nieco – wydaje mi się, że będziemy musieli ją rozbudować. Chodzi o to, że mój młodszy syn bardzo się zapalił do hodowli. Przynajmniej o sześć stanowisk. Zmieni pan projekt, Herr Architekt? Myślę, że moglibyśmy pociągnąć budynek w tamtą stronę…
– Mam inny pomysł, panie baronie – proszę zerknąć. – Schwechten rozpiął surdut, oparł teczkę z projektem na nowo stawianym murze i wyciągnął szkicownik i ołówek. Grafit w kilka sekund zamieniał się w ładny widoczek. – Dobudujemy tutaj drugie skrzydło…
– O tak, tak! To ładne będzie. Szkoda ojcze, że nie zabraliśmy tutaj mamy – rozentujazmował się Juliusz Teodor. – Nie chciała przyjechać dzisiaj z tobą? Spodobało by jej się to wszystko.
– Postanowiłem, że Paulinę przywiozę dopiero na sam koniec, jak dachy już postawią – uśmiechnął się pod wąsem Heinzel. – Dla lepszego efektu. Potem będzie mogła urządzać sobie pokoje do woli! Mam już z resztą pomysł dla pana – zwrócił się do Schwechtena – na hall wejściowy… Ale o tym później. – Herr Piotrowski! – Ujął za ramię mierniczego i przeszedł na polski. – Mam prośbę do pana.
– Słucham, panie baronie.
– Niech pan uprzejmie wymierzy mi tę nową stajnię gratuitement, inclus dans le prix. Bardzo pana proszę. Koszta tej budowy przerastają już wszystkie moje przewidywania i plany. Ale w podziękowaniu za spełnienie tej prośby mam oczywiście propozycję – będziemy rozbudowywać w przyszłym roku o nową przędzalnię Widzewską Manufakturę. Ma pan już tę robotę! Wie pan, jaka to inwestycja?! Wymierzy mi pan nową fabrykę jako główny mierniczy. Przeszło sto tysięcy kwadratowych stóp! Co pan na to? Dogadamy się? – Wyciągnął prawicę do mierniczego.
Piotrowski lekko uniósł brwi zaskoczony nieco tym wszystkim. Heinzel uśmiechał się szeroko i spoglądał pytająco swoimi szczerymi niebieskimi oczami. Geometra podał rękę, którą król wełniano-bawełniany szczodrze uścisnął i potrząsnął.
– To świetnie! Dogadane! Herr Schwechten, bardzo proszę, jak skończy pan rysunki, proszę przesłać je panu Piotrowskiemu.
Błotnistą, nieutwardzoną jeszcze dróżką wracali w stronę budowy i w stronę powozów. Stary Heinzel przodem, Schwechten godnie perorując o architekturze, Juliusz Teodor przytakując i komentując entuzjastycznie. Z tyłu Piotrowski ze zwojem taśmy, zamyślony.
Na szczycie zbocza widać było chłopaków – Franka i małego Juliusza Romana dyskutujących zawzięcie na wielkim pniu ściętego dębu.
– Dałem się złapać na stary numer – pomyślał Piotrowski. – Nowa przędzalnia, też mi coś! Gruszki na wierzbie, palcem na stawie julianowskim pisane… Cholerny cwany Szwab!
******
Bardzo przyjemnie patrzyło się na Eugeniusza Bodo, znanego z tych wszystkich teatralnych ról. Bodo, lekko podochocony kilkoma kieliszkami szampana, o którego w czasach wojennej posuchy było doprawdy trudno, wszedł właśnie na przepyszne schody wejściowe pałacu w Julianowie i dołączył do Juliusza Teodora i jego żony Anny oraz księdza biskupa Tymienieckiego. Pałac wyglądał dziś jak milion rubli, jasny, skąpany w popołudniowym słońcu na olbrzymiej połaci strzyżonego trawnika. Zdawał się oazą dawnego życia na tle wyschniętej pustyni śródmieścia. Niektóre detale wymagały zapewne odmalowania, tynki spękały nieco, a dach w części nadal nie był odbudowany po trafieniu pociskiem w zimę 1914 roku, ale nikt spośród zgromadzonej śmietanki towarzyskiej Łodzi nie zwracał na to uwagi. Kogoż było dzisiaj stać na remonty, po trzech latach zastoju wszystkich fabryk. Ciągłe przemarsze wojsk rosyjskich i niemieckich przez miasto, wyrywanie sobie Grand Hotelu, który przechodził z rąk do rąk jednej i drugiej armii, niedawne ostrzały artyleryjskie – wszystko to doprowadziło Łódź na skraj wyczerpania. Armia kaisera pracowicie zdemontowała wszystkie maszyny przemysłowe, załadowała je na wagony i wywiozła do Vaterlandu. Co nie dało się wywieźć, zostało pracowicie i skrupulatnie poniszczone. Nie oszczędzono nikogo, żadnego z właścicieli, nawet Heinzlów von Hohenfels. Nie pomogły żadne łapówki, ani interwencje u niemieckiego dowódcy miasta. Taki jest plan rządowy – rozkładał ręce – czy myślicie, że wojna potrwa wiecznie? Czy wygramy my, czy Rosjanie produkcja zacznie się znowu. Ale nie tutaj, meine Herren, nie tutaj! Będziecie musieli przenieść swoje fabryki do Niemiec, nie możemy ryzykować, że w Łodzi będziemy mieli powojenną konkurencję…
Fabryki stanęły. Pieniądze stanęły. Do miasta zajrzał masowy głód.
Przez tralki pałacowych schodów było widać najlepiej, a przy okazji nie było się rozpoznanym. Julek zauważał niespokojne spojrzenia, jakie rzucała wokół jego matka, szukając go wzrokiem spod wejścia do pałacu. Ciężko było jednak wyszukać kogokolwiek wśród stojącego na trawnikach tłumu.
– Schowaj się – mruknął Franek – bo cię jeszcze na rauty wezmą.
Przycupnęli wśród gęstych krzaków róż. Trzeba było tylko uważać na kolce.
Damy w bogatych sukniach, z parasolkami z koronką, mającymi chronić przed słońcem, panowie w szykownych monochromatycznych surdutach. Pośród nich widziało się też zdobne niemieckie mundury zwieńczone pikelhaubami, a nawet kilka jarmułek i czarne chałaty religijnych Żydów. Białe ogrodowe fotele na połaci zieleni schodzącej łagodnie w stronę stawów stanowiły eleganckie dopełnienie pejzażu. Zupełnie jak przed wojną. Park majątku Julianów przynajmniej w okolicy samego pałacu prezentował się nadal przepysznie, niczym prawdziwy i nieskłamany Wersal. Aleje młodych kasztanów markowały dróżki, za zielenią z jednej strony jaśniała bielą wielka reprezentacyjna brama wjazdowa od strony drogi zgierskiej, z drugiej słońce kładło oranżowy blask na wodzie, w ramie z egzotycznych krzewów. Na odległym wzgórku, na tle lasu majaczył czerwoną cegłą domek myśliwski z wieżyczką, znaczony szpalerem drzew. Szumek rozmów toczył się na trawnikach.
– Uwierzysz pan, panie Kaufmann? Widzisz pan te aleje lipowe? Podwójne! – Brodacz w długim chałacie wskazał palcem na okazałe rzędy drzew wzdłuż alei dojazdowej.
– Co mam nie widzieć? Szejn, zejer szejn! – Pokiwał głową zapytany, spoglądając znad rogowych okularów.
– Ale nie o to chodzi, panie Kaufmann! Gotowe już, szojn gants grojse drzewa przyjechały z Berlina! Koleją!
– Nie może być!
– Sześćset tysięcy rubli za park z pałacem! Więcej niż kosztowały trzy fabryki Buhlego!
Zdumiony rozmówca kiwał głową zszokowany.
– Stary Heinzel miał łeb do interesu. On teraz już w grobie, ale przynajmniej rodzina będzie miała co sprzedawać, jak ta wojna jeszcze trochę potrwa…
W tym momencie zrobił się niejaki ruch przy schodach do pałacu. Na front tarasu wystąpił Juliusz Teodor z żoną.
– Mam zaszczyt powitać najszanowniejszych państwa na raucie dobroczynnym, jaki tu, w skromnych progach Julianowa organizujemy, żeby ulżyć doli najbiedniejszych – rozpoczął mocnym głosem gospodarz. – Witam w naszym domu komendanta miasta, generała von Beslera, i przedstawicieli wojskowej administracji! Witam księdza biskupa, który swą obecnością uświetni otwarcie naszej wystawy sztuk! Witam szanownych państwa! Przedstawicieli adwokatury i stanu lekarskiego, witam naszych wszystkich drogich przyjaciół, którzy wspierali nas w tej idei. Liczymy, że datki jakie dzisiaj zbierzemy, otwierając dla publiczności naszą kolekcję obrazów, wspomogą ochronki dla najmłodszych sierot, wspomogą kuchnie, organizowane dla dzieci przez Komitet Obywateli, wspomogą budowę szpitala dziecięcego. Pamiętajmy o najsłabszych! Dzieci są przyszłością naszej ojcz… naszego miasta!
– Poproszę teraz naszą ukochaną Mutti Paulinę, która wspiera nas, w zastępstwie mojego świętej pamięci ojca, oraz księdza biskupa Tymienieckiego, o otwarcie wystawy. Przygotowaliśmy dla najszanowniejszych państwa skromny poczęstunek, a znany nam wszystkim prześwietny artysta scen łódzkich, pan Eugeniusz Bodo, będzie recytował wybrane fragmenty dzieł Wolfganga Goethego i Adama Mickiewicza.
Od strony trawnika rozległy się żywe brawa, które odbijały się echem od murów pałacu. Niemal niedostrzegalne pytanie zadane przez generała von Beslera do ucha adiutanta usłyszeli zatem tylko dwaj młodzieńcy pod tarasem.
– Wer ist dieser Mitskievitch?
–Papa nic nie wspomniał o tym, że nam komendant najpierw bombę na dach spuścił, a potem na rauty przychodzi – mruknął z przekąsem Julek Roman Heinzel von Hohenfels zza krzaku róży.
Tłumy wlewały się po schodach do jasnego, iście wersalskiego hallu pałacu na Julianowie, z wysokimi na dwie kondygnacje oknami. Ściany ozdabiały obrazy w pysznych ramach, dalej widać było szeroko otwarte, przeszklone drzwi do salonu. Na samym wstępie przy schodach zawijających na piętro stała olbrzymia futrzasta figura, górująca nad głowami publiczności.
– Got hit ajndz! Niedźwiedź prawdziwy, to nie może być! – wyrwał się mimo woli okrzyk obywatelowi w rogowych okularach.
– Cichej, panie Kaufman. Niedźwiedź, niedźwiedź, widać przecie, że wypchany. Tu nie takie rzeczy pokazują… O patrz pan, Matejko, ten to umiał malować! – ciemno ubrani brodacze stanęli pod olejnym płótnem u wejścia na schody. – Widzisz pan, to jest jego „Napad na zbór ewangelicki”. Piękna rzecz. Cieszmy się, panie Kaufmann, że nie na synagogę.
Bodo, stojący tuż obok i podsłuchujący ten dialog z kieliszkiem w ręku, uśmiechnął się pod wąsem, nachylił się w stronę rozmawiających.
– Podobno w salonie wisi bardzo nieprzyzwoity Siemiradzki. Gołe kobiety i bachanalia w Pompejach…
– Boże uchowaj!
– Trzeba się poświęcać dla dobroczynności. Zapraszam, zapraszam panów.
– Franek, mam plan.
– Mhm?
– Wszyscy teraz na wystawie, to my zerwijmy się na rajzę! Do Łagiewnik. Trzy nowe źrebaki się u wuja w stajniach urodziły, mówiłem ci? Obejrzelibyśmy! Weźmiemy Lucie i Karego i zanim ktoś zauważy, będziemy z powrotem.
Oczy Franka zaśmiały się spod czapki.
– Tylko żebyś potem jakiegoś szlegerwerbotu nie dostał od rodzicieli!
– Coś ty! Nikt nie zauważy, mówię ci.
Ostatni goście wchodzili na schody pomiędzy dwa kamienne lwy patrzące milcząco na staw. Tłumy przeniosły się do wnętrza, na trawie zostały tylko białe akcenty krzeseł i stolików. Chłopcy odczekali jeszcze chwilę, aż gwar rozmów stłumił się za drzwiami i puścili się sprintem wzdłuż murów. Obiegli rozwalone skrzydło pałacu ze śladami po pożarze i zrujnowanym dachem. Gzymsy i portale szarzały od deszczu, czekając wciąż na lepsze czasy. Pobiegli za róg, chrzęszcząca żwirowana dróżka za sekundę zaprowadziła ich pod stajnie.
Nie było tu chwilowo nikogo oprócz pomocnika stajennego, który wrzucał słomę na wózek w końcu budynku. Skinęli mu ręką z daleka. Ze wnętrza dobiegały stłumione parskania. Minęli kilka ciemno malowanych wrót odcinających się na tle tynków. Franek z ciekawością zajrzał pomiędzy szpary do garażu, gdzie już ponad rok stała nieruchomo belgijska Minerva ojca Juliusza, do której nie sposób było dostać paliwa. Miało to też tę dobrą stronę, że nie została zarekwirowana dla wojska. Chromy chłodnicy i statuetki w rzymskim hełmie na jej szczycie błyszczały kusząco w mroku.
Julek wynosił już uprząż z siodlarni, otwierał stajnie z dobrze znanym, ciepłym zapachem siana, obroku i koni. Klacze zarżały powitalnie i wyciągnęły łby na przejście, kopyta zatupały po posadzce.
– Ruhig, Lucie! Wir kommen jetzt. Ruhig… – uspokajał je Julek. Rosła kasztanka trącała go pyskiem ochoczo.
Osiodłali i wyprowadzili Lucie i Karego tylnymi wrotami, żeby ich nie zobaczono z pałacu. Konie, przebywając wielokrotnie znaną sobie drogę, same zaraz weszły w raźny kłus, kląskając kopytami po brukowanej alei. Biały pałac na zieleni trawników prześwietlonej słońcem zostawał w tyle i ginął gdzieś za drzewami. Minęli za chwilę zdobny ceglany pałacyk myśliwski z wieżyczką, gdzie rozwidlały się wachlarzowo idące w las trzy drogi, wybrali tę po lewej i puścili się w cień między klonami.
– To kto pierwszy przy mostku na szosie łagiewnickiej? – zawołał Franek z uśmiechem.
– No jasne, że ja! – krzyknął Juliusz Roman i dziabnął piętami konia. – Lucie, schnell, schnell! Galopp!
– O, dobrze że pana widzę, panie Piotrowski! – Juliusz Teodor z cygarem w ręku przecisnął się przez tłumek niemieckich oficerów na skrawek wolnego parkietu w rogu salonu. – Jak tam się panu nasza wystawa podoba?
– Bardzo dziękuję za zaproszenie, panie baronie. – Geometra Piotrowski ukłonił się i ścisnął wyciągniętą rękę. – To był przedni pomysł, żeby pokazać nam wszystkim te zbiory. Wspaniałe! Zwłaszcza ten obraz. Niespotykane światło. Pejzaż jak żywy. Czy to Chełmoński?
– Tak jest. Jeszcze mój świętej pamięci ojciec od samego malarza kupował, pojechaliśmy do niego aż pod Grodzisk. Pięknie mieszkał we dworze! Urocze miejsce, takie… hm… takie polskie. Starodrzew i dwór z ogrodem. Bardzo mi się tam podobało.
– Obraz też polski.
– Istotnie.
Wysoki, ubrany we frak, nieco ptasi Juliusz Teodor i bardziej krępy, z siwą czupryną w surducie geometra Piotrowski zamyślili się pod pejzażem Chełmońskiego, kontemplując muśnięte zachodem słońca światło, jakie namalował artysta.
– Panie Piotrowski, mam kupca na teren przy szosie zgierskiej. A jak jest kupiec, to trzeba sprzedawać, bo w dzisiejszej wojennej dobie to jest rzadkość. Sam pan wie, że musimy zrobić remont Julianowa, bo nam się na głowę leje. Już niedługo skończą mi się też pieniądze na zapomogi dla robotników. Fabryka nie zarabia wcale, folwarki nawet nie jedną trzecią tego co przed wojną. Słyszał pan pewnie, że perspektywy są niewesołe, bo mi wywieźli maszyny z Piotrkowskiej, już ich pewnie nie zobaczę. – Heinzel skrzywił się i pokręcił głową na to wspomnienie. – Cudem udało mi się uratować dziesięć przędzarek i lokomobilę. Tylko mi kwitki rekwizycyjne zostały. Wyobraża pan sobie? Niemieckiemu baronowi niemieckie wojsko skonfiskowało! Powinieniem nie wpuszczać tu tego von Beslera, tylko go psami poszczuć, ale jakoś trzeba się z nimi układać, sam pan wie… Może przynajmniej na sieroty trochę pieniędzy z nich wyszarpiemy…
–Kiedyś ta wojna minie, panie baronie – powiedział pocieszająco Piotrowski – może lepsze czasy będą nam pisane.
– Oby miał pan recht… Nie zanosi się na razie. – mruknął Heinzel – Może nasi synowie doczekają. Cieszę się, że chłopcy się przyjaźnią. Zawsze Franka miło na Julianowie widzimy.
– Dziękuję, panie baronie.
– Ale w obecnej chwili muszę sprzedać, to czego mi nie żal – westchnął Juliusz Teodor. – Będę prosił pana o obmiar działek. Umówiłem się z owym kupcem na wtorek. Po zachodniej stronie szosy zgierskiej, na wzgórku za Sokołówką.
– Oczywiście, panie baronie.
Heizel podsunął Piotrowskiemu cygarniczkę. Panowie kontemplowali chwilę przed pejzażem w smugach tytoniowego dymu. Na obrazie wiejska piaszczysta droga przecinała pola, żyto pociągnięte z wierzchu pomarańczową poświatą dawało głęboki cień, niemal w fioletowych tonach kładący się na trakt. Rzędy wierzb, grubych kikutów pni z wąsami gałązek prześwietlonych słońcem markowały rytmicznie drogę. Dwóch konnych, ubranych myśliwsko, wzniecając tumany piachu pędziło o zachodzie w stronę lasu.
*******
Mglisty opar snuł się na przedmościu. Słońce wstawało zza horyzontu, jaśniejąc złotą łuną na całe niebo. Obudzone ptaki kląskały radośnie w krzakach, nie pomne na nic. Chłodna temperatura nocy znikała szybko, a błękit bez chmur zwiastował ciepły dzień. Ciepły dzień, który nadchodził. Już widać było rzekę, toczącą powoli swoje szerokie wody i długą perspektywę mostu. Kopyta koni zastukały po grubych dechach, minęli gęstwę nadbrzeżnych krzaków, doleciał zapach trzcin i mułu.
– Kłus! Za mostem popas!
Zmęczone konie ze zmierzwioną sierścią niechętnie ruszyły szybciej łomocząc podkowami po drewnianej konstrukcji. Tafla rzeki odbiła jaskrawo pomarańczowożółty blask nieba. Ludzie w zmiętych szarozielonych mundurach rozglądali się niespokojnie dokoła. Kurz wzniósł się za oddziałem, wzbudzany kołami jadącej z tyłu taczanki. Za chwilę byli już po drugiej stronie Bugu, wjeżdżali w niskie krzewy na brzegu rzeki. Piaszczysta droga była pełna śladów koni i opon.
– W lewo! – Porucznik skinął głową i konie posłusznie zawinęły za nadrzeczne krzaki. – Oddział, stać! Z koni!
Szczupły i wysoki dowódca, w nieco zsuniętej do tyłu z wysokiego czoła rogatywce, został w siodle, podobnie jak krępy wachmistrz. Podjechali kilka kroków z powrotem do drogi, skąd było widać perspektywę mostu i traktu biegnącego długim łukiem w pola, w stronę odległej brzeziny na horyzoncie.
– Co myślisz, Franek?
Chwilę milczeli. Porucznik pomasował odruchowo bladą i zmęczoną twarz. Zdjął rogatywkę i przejechał ręką, zaczesując włosy do tyłu.
– Wygląda, że lepiej nie będzie -– skrzywił się zapytany, rozglądając po okolicy. On też miał podkrążone oczy i szczeciną lekko szpakowatego dwudniowego zarostu. Zmarszczył brwi i mruknął – No i gdzie, do kurwy nędzy, jest nasza Trzydziesta Dziewiąta? Mieli stać na Bugu!
Liczne ślady końskich kopyt i koleiny dobitnie pokazywały, że na Trzydziestą dziewiątą nie bardzo można liczyć. Od strony odległych brzóz pojawił się mały obłoczek kurzu i ciemny punkcik jeźdźca zbliżający się w szybkim tempie. Zwrócili wzrok w jego stronę i czekali. Bułany koń, wyraźnie przegoniony, miał na sierści ślady piany. Żołnierz zatrzymał go z galopu tuż przed oficerem, przyłożył palce do daszka.
– Panie poruczniku! Naszego wojska nie ma. Przeszli koło północy.
Oficerowie spojrzeli po sobie.
– Skąd wiesz? Do Nowouhrucia dojechałeś?
– Do pierwszych chałup za lasem. Chłopa spytałem.
– Cholera. To już jakieś pięć–sześć godzin. Ilu?
– Szwadron konnych najwyżej i dwa czołgi. Jeden nawet stoi za brzeziną…
– Co? Czołg zostawili? – wachmistrz uniósł brwi.
– Uszkodzony, panie wachmistrzu. Z urwanym kołem od tego… no… – Chłopak zakręcił owalnego młynka palcami.
– Od gąsienicy.
– Tak jest. Zajrzałem do środka, czy jakichś trupów nie ma, czy co. Nic. Wszystko zabrane, amunicja, wszystko. Pusty czołg.
– Ten szwadron poszedł na Lwów?
– Ponoć na Kowel, panie poruczniku. Tak chłop gadał, ale nie wiem, czy wiedział, co gada.
Pomilczeli chwilę. Porucznik sięgnął do kieszonki, wyciągnął pomiętą kartkę pocztowego telegramu i jeszcze raz przebiegł wzrokiem rozstrzelone pismo. Potem skinął głową na wachmistrza. Szturchnął konia strzemieniem odwracając się przodem do żołnierzy.
– Słuchajcie chłopcy!
Kilkanaście zmęczonych oczu spojrzało na Juliusza Romana Heinzla, który wczoraj wieczorem cudem wyprowadził ich z okrążenia. Stanęli baczność, choć rozkazu nie było. Dowódca powiódł wzrokiem po brudnych mundurach i rękach obwiązanych bandażem.
– Blokujemy Niemców na linii Bugu, według rozkazu naczelnego wodza. Nie ma nas dużo, ale rzeka daje dobrą pozycję, jeżeli się porządnie okopiemy. Wczoraj, w otwartym terenie, szanse były małe, ale tu możemy ich zatrzymać na dłużej – zerknął przez ramię na zwiadowcę i jego konia – Starszy ułan Nowicki, do mnie!
– Tak jest panie poruczniku!
– Zmienicie Hajduka, bo szkapę zajeździ. Pojedziecie na Nowouhrucie. Znajdziecie pocztę, albo chociaż telefon. Jak tam nie będzie – jedziecie na Opalinów, tam jest na pewno. Każecie się połączyć ze Lwowem, z Naczelnym Dowództwem i zameldujecie, że bronimy się na moście w Uhruciu, jeżeli mają jakiś kontakt z naszymi jednostkami, niech dadzą nam posiłki… – Zamyślił się na moment. – Najlepiej byłoby ten most wysadzić… – spojrzał pytająco na wachmistrza.
– Ile macie amunicji? – zapytał wachmistrz Piotrowski w stronę taczanki z karabinem.
– Półtorej taśmy, panie wachmistrzu.
– To na nic – pokręcił głową porucznik.
– Może podpalić?
– Nie tak łatwo impregnowane drewno podpalić… Dobra! Hajduk, jeśli wasz koń jeszcze trochę pociągnie, jedźcie z powrotem za brzezinę, do tego czołgu, sprawdzicie, czy tam przypadkiem benzyny nie ma i wracajcie migiem!
– Tak jest!
– To jest myśl! – zapalił się wachmistrz. – Chłopcy, dajcie mu ze dwa wiadra brezentowe.
– Maksima z taczanki! – rozkazał dowódca. – Przenieście na wał i okopcie się! Zamaskować porządnie! Weźcie zapas wody z rzeki!
Półtorej taśmy, to nawet się zagrzać nie zdąży – pomyślał wachmistrz Piotrowski, ale zmilczał.
Przyjemny wiatr szumiał górą, niosąc woń wody. Wysiliwszy wzrok można było zobaczyć jak błyskają na szerokiej tafli karasie ścigane przez szczupaka. Ptaki powrzaskiwały głośno w trzcinach, a słońce grzało przyjemnie. Brezentowe wiadro kołysało się przywiązane zmyślnie przy mostowej podporze.
– Na ryby można by pójść – mruknął cicho Piotrowski. – Nakopać robaków i rybkę na ognisko… Jak w Łagiewnikach…
– Cicho lepiej siedź. Głodnyś? Sucharka zjedz – odmruknął półgębkiem porucznik.
Przez zerwane gałęzie obserwowali długą, rozjaśnioną słońcem kratownicę mostu. Heinzel prawie nie odrywał lornetki od oczu, przepatrując przeciwny brzeg.
– Panie poruczniku, samoloty! Samoloty lecą!
– Gdzie? Słyszycie coś?
– Od dołu rzeki!
– Maskować się! Pod krzaki.
– Cholera, żeby tylko koni nie zauważyli…
Porucznik Heinzel wyostrzył lornetkę. Cztery groźne kreseczki majaczyły gdzieś blisko horyzontu na południowym niebie.
– Wysoko idą. Mało nas, może nie zobaczą.
Huczące brzęczenie przetaczało się powoli gdzieś w oddali. Odruchowo wtulali się w piasek, nasłuchując.
– Chyba przejdą. Daleko są.
Czekali w napięciu.
Brzęczenie z równego tonu weszło nagle w coraz to wyższe i wyższe rejestry. Horyzont zahuczał niespodziewanie chóralnym jękiem syren, wibrującym grozą nawet z tej odległości. A potem z oddali zadudniły głuchym dźwiękiem odgłosy wybuchów. Skulili się pod krzakami. Czarny dym wzniósł się w dali nad rzeką, a równy basowy ton, jak wcześniej, powrócił z wolna na wysokie niebo.
Porucznik zerknął na nieco steraną mapę. Potem na horyzont gdzie niknął za zakrętem Bug, a wełnisty dym snuł się po błękicie.
– Wygląda, że most kolejowy w Dorohusku – mruknął.
– Ale dlaczego? – zagryzł wargę wachmistrz Piotrowski. – Dlaczego?
– Boją się chyba kontrataku naszych pociągów pancernych, czy co?
– Chyba.
– Oby bozia dała, że Nowicki wróci z jakimiś posiłkami…
Mogła minąć godzina. Może i więcej. Papierosów nie palili i nie rozmawiali zbyt wiele, bojąc się odkrycia. Prawie drzemali po nieprzespanej nocy. Lufy karabinów grzały się w słońcu, świerszcze cykały w trzcinach, a ptaki kląskały w leszczynie, jakby koniec lata był zwyczajny, taki jak zawsze. Dowódca z lornetką syknął ostrzegawczo. Natężyli uwagę. Słychać było konie po drugiej stronie Bugu.
Najpierw pojawiło się dwóch konnych, w szarozielonych mundurach na dwóch gniadoszach. Stanęli na przyczółku w linii zarośli i spod hełmów lornetowali długo okolicę. Wszyscy skulili się w napięciu pod osłoną krzewów. Jeden z tamtych żołnierzy zeskoczył z siodła i po nasypie zbiegł w cień pod mostem – oglądał przez lornetkę drewniane dźwigary i przypory. Chwała Bogu, wiadro było od tamtej strony dobrze przesłonięte. Żołnierz spod mostu machnął na tego, który był na koniu. Tamten ruszył górą na drugi brzeg, z karabinem przygotowanym do strzału. Porucznik Heinzel wzniósł na wszelki wypadek rękę, żeby nie pomyśleli o strzelaniu. Ręce potniały im na kolbach.
Niemiec przejechał przez Bug, stanął na drugim przyczółku i wolno wodził lornetką, prosto po ich stanowiskach, potem długo lustrował biegnącą w pola drogę na Nowouhrucie. Zeskoczył z konia, wodze przywiązał do barierki i zszedł na dół do rzeki. Był od nich może z trzydzieści metrów, widzieli dokładnie jego jasną twarz pod hełmem, ładownice u pasa i lśniące oficerki. Żołnierz oglądał uważnie konstrukcję mostu, przyglądał się mocowaniom przyczółka i filarom.
Leżeli w napięciu w piachu.
Koń ruszył kłusem z powrotem przez most, dwaj konni zniknęli po chwili za drzewami po drugiej stronie.
– Cholerne Szwaby, dali się nabrać – mruknął z ulgą porucznik Heinzel von Hohenfels. – Chłopcy, pamiętajcie, nie zaczynamy, póki nie wejdą do połowy mostu. Będziemy ich mieli jak na patelni! Czekać na znak! Celować dobrze, bo amunicji mało.
Nadeszli stępa, w szyku trójkowym, z przodu dowódca na ładnym karym ogierze, żołnierze w pałubiastych hełmach, z karabinami na łękach siodeł. Za pierwszymi jeźdźcami tabory z cekaemami na wózkach – inaczej niż polska jazda. Zza krzaków wyłaniali się na drodze następni jeźdźcy i ciemniały boki koni, lufy i koła.
– O Jezusie słodki, artyleria… – szepnął z tyłu któryś z ułanów.
– Ognia! – krzyknął dowódca
Z przeraźliwym łomotem zaczął nawalać Maxim, huknęły gwałtowne strzały z karabinów wzdłuż brzegu. Dowódca niemieckiej kawalerii spadł z siodła plamiąc czerwono deski, na moście zakłębiło się gwałtownie od koni, kopyt, okrzyków. Z tamtej strony natychmiast rozpętała się nawałnica. Piach przed nimi nagle wzdął się w powietrze od wybuchów, a gałęzie sypnęły się na głowę. Chronili oczy i twarze.
– W benzynę! Na co czekasz! – ryknął wachmistrz Piotrowski
Maxim przestawiony korbą łomotnął gwałtowną serią, szarpiąc taśmę z nabojami. Niemcy kryli się za barierką i odpowiadali ostro, widać było, jak ustawiają już ciężkie karabiny w ich kierunku. Krzyczeli ranni, konie rżały, wręcz wrzeszczały w panice wysokim tonem, waliły się w kurzu na deski.
Filar wsparty w nurcie Bugu zapłonął potokiem żółtego ognia. Przeładowywali i w huku strzelali raz za razem. Chłopak koło nich złapał się za głowę i odchylił w bok. Krew płynęła po piasku.
– Zurück! Zurück! – przebiło się przez kanonadę.
– Wycofują się! – ryknął Piotrowski. – Hurra, chłopcy, prać!
Maxim załomotał znów straszliwie, tuż przed nimi wybuchł nagle gejzer ziemi, zasypując wszystko. Ludzie na moście cofali się, pomimo tego, że ckm z tamtej strony raził co chwila. Ogień wyłaził już spod konstrukcji mostu, ogarniał barierki i kłębił czarnym dymem. Kule zadzwoniły niczym kowalski młot po osłonie Maxima, celowniczy upadł na twarz bezwładnie, osłonili odruchem głowy, chowali się w trawę.
– Pioter! – wołał młody chłopak do leżącego. – Pioter! Co ci? Pioter! Jezusiemaryjo!
Nawałnica cichła, świst i łomot zelżał. Już tylko pojedyncze kule świstały od strony rzeki.
– Wycofują się! Wycofują się – krzyknął znów wachmistrz – Chłopcy! Jeszcze Polska nie zginęła! Wycofują się!
– Huraa! Wycofują się! – niosły się okrzyki z lewa i z prawa.
– Apteczka! Dawać bandaże! – zawołał porucznik. – Kto ma bandaż?!
Od strony drogi usłyszeli tętent kopyt. Głucho łomotały coraz bliżej.
– Nowicki wraca!
Porucznik Heinzel przedarł się przez krzaki leszczyny. Nadbiegający koń był cały, calusieńki w pianie. Jeździec wstrzymał wodze, zwierzę zachwiało się, potknęło, ale stanęło na nogach. Ułan Nowicki bez rogatywki, w rozpiętym mundurze.
– Panie poruczniku! – krzyknął. – Czołgi! Czołgi idą od wschodu!
Most na Bugu płonął jasnym ogniem, tocząc po niebie kłęby dymu.
********
Czy warto było o tę Polskę walczyć? Polską przesiąkać? Po to tylko, żeby kości w bezimiennym grobie złożyć, po strzale w tył głowy? Dać się zabić przez tych, czy przez owych, zespolić swój los z krajem wziętym w imadło. Czy to się opłacało? Gdzie sens tej polskości nabytej przez pokolenia? I gdzie jest jej cena?. To pytania ostateczne. Nie ma chyba na nie odpowiedzi.
PS. Bardzo dziękuję za konsultacje opowiadania Szczepanowi Kolaczkowi i Piotrowi Groblińskiemu.
Foto: Pałac Heinzlów w Julianowie, zdjęcie Bronisława Wilkoszewskiego, Wikipedia, domena publiczna