Byłoby przesadą utrzymywać, że mężowie to był częsty temat ich rozmów. Na ogół gadały o książkach, filmach, polityce, omawiały aktualne sprawy albo plotkowały o wspólnych znajomych. Temat małżeństwa powracał kilka razy w roku, przeważnie gdy któraś zaczepiła Ewę pytaniem: No a co na to twój mąż? Wtedy padała rytualna odpowiedź i rozpoczynał się dobrze znany dialog.
– To nie jest mój mąż.
– A kto?
– Były mąż. Jesteśmy w separacji.
– Mąż to mąż, chyba nie podważasz instytucji małżeństwa?
Ewa próbowała ucinać dyskusję – często skutecznie, czasami bez powodzenia. Wtedy dziewczyny się rozkręcały i zaczynała się długa rozmowa o rozwodach, rozczarowaniach i nadziejach. O facetach. Jeśli akurat piły wino – czasem też o ptaszkach. W repertuarze miały kilka żartów na ten temat. Jeden dotyczył ornitologicznych pasji Ewy – z wojskową lornetką na szyi całymi dniami włóczyła się po polach. Może lubiła właśnie to włóczenie, a nie ptaki?
Spotykały się w śródmiejskich knajpach, odwiedzały w domach, czasem wspólnie chodziły na spacery. Rozgadane, nieźle wykształcone, gdzieniegdzie nieśmiało pociągnięte lakierem. Przyzwyczaiły się do siebie jak staruszki wyprowadzające psy na ten sam skwerek. Kilkanaście lat znajomości przekładało się na setki spędzonych razem godzin. Szkolną przyjaźń Moniki i Beaty, odnowioną z okazji przeprowadzki na to samo osiedle, można by uznać za początek grupy. Wkrótce Beata poznała przyjaciółkę z Ewą, a potem się okazało, że Magda jest też daleką kuzynką Ewy. W swoich rodzinnych albumach znalazły takie samo zdjęcie z rodzinnego albumu – prapradziadek z napomadowanym wąsem w atelier fotograficznym prowincjonalnego miasteczka pozuje na tle malowanej dekoracji. Praprababci nie było. Na zdjęciu, bo w rzeczywistości były dwie, dwie żony prapradziadka.
Pierwsza przy ich ulubionym stoliku pojawiła się Monika, okulistka pracująca w salonie optycznym. Z pracy miała do restauracji jakieś dwieście metrów, była tu częstym gościem. Menu, które nie zmieniało się zbyt często, znała właściwie na pamięć. Jedyne pytanie, jakie mogła zadać kelnerowi, dotyczyło zupy dnia. Za to kelner, chyba jakiś nowy, miał aż dwa pytania: Czy już coś wybrała i czy podać coś do picia?
– Kieliszek białego wina. Sauvignon blanc poproszę. – Monikę pić białe wino do obiadu nauczył kiedyś mąż.
W drzwiach restauracji stanęła Ewa. Przez moment rozglądała się, rozpinając kurtkę, zauważyła Monikę i z uśmiechem podeszła do stolika. Ubrana w szarą sukienkę, jak zwykle bez makijażu i biżuterii. Ewa swój pierwszy ślub przeżyła w zakonie. Po liceum wstąpiła do zmartwychwstanek, przeszła przez postulat i nowicjat. Złożyła śluby czystości, ubóstwa i posłuszeństwa, które potem miała co roku odnawiać – aż do ślubów wieczystych, kończących okres próby. Wtedy dostałaby obrączkę z łacińskim napisem. Ale po roku od pierwszych ślubów odeszła. Czystość i ubóstwo nie były problemem, gorzej z posłuszeństwem. Nie podobało jej się ciągłe proszenie o pozwolenie siostry przełożonej. Na przykład o pozwolenie na pójście do kina – zwłaszcza że przełożona miała zupełnie inny gust, a właściwie to nie miała gustu wcale. W zakonie Ewa zaprzyjaźniła się z pewną starszą siostrą, która opiekowała się grobami zakonnic. Co czwartek chodziły razem porządkować groby i z czasem Ewa zorientowała się, że już od poniedziałku czeka na to wyjście. Podczas drogi oglądała świat trochę jak film, w ludziach spotykanych na cmentarzu widziała bohaterów wymyślanych przez siebie historii.
– Czy będę już mógł przyjąć zamówienie? – Kelner zjawił się przy stoliku…
Monika przyjrzała mu się uważniej. Był bardzo przystojny, urodziwy – jak się kiedyś mówiło. Mógłby z gołym torsem pozować do plakatu reklamującego egzotyczne wakacje – pomyślała.
– Jeszcze poczekamy na koleżankę.
Ewa również zauważyła urodę kelnera, skojarzył się jej z Alainem Delonem. Od razu obsadziła go w jakimś filmie z lat 60.
Kilka lat po opuszczeniu klasztoru wyszła za Marka, który jak się wkrótce okazało, nie był typem oblubieńca z Pieśni nad Pieśniami. Rozwód? Nie ma czegoś takiego jak rozwód kościelny – tłumaczyła sobie Ewa, która z zawodu była tłumaczką. Brała różne zlecenia – artykuły naukowe, listy dialogowe filmów, oficjalne dokumenty. Konsekwentnie odmawiała tylko tłumaczenia w sprawach rozwodowych.
– Oczywiście zawsze musi się spóźnić – powiedziała Monika, gdy – jakby napisał autor dziewiętnastowiecznej powieści – zegar na kościelnej wieży wybił siedemnastą. I tak nie mogłyby tego usłyszeć, gdyż w lokalu dość głośno grała muzyka. Przy trzecim kawałku do sali weszła Beata, usprawiedliwiając się od progu. Mieszkała na samym końcu miasta, wszędzie poruszała się oldschoolowym skuterem, którego często nie miała gdzie zaparkować. Zwyczajem gwiazd włoskiego kina nosiła wiązaną pod brodą jedwabną chustkę, do letnich sukienek zakładała szpilki. Wciąż była panną, mimo interesującego wyglądu i towarzyskiej atrakcyjności. Problem polegał na tym, że Beata szukała faceta mądrego, dowcipnego, miłego, przystojnego, wiernego, spokojnego i samodzielnego finansowo. Znacie kogoś takiego? Co prawda z upływem czasu rezygnowała z kolejnych wymagań, ale wciąż była na etapie konieczności spełnienia przynajmniej trzech warunków z listy.
– Witam panie w naszej restauracji, zechcą panie zapoznać się z kartą? Czy może coś zaproponować? – Kelner postanowił przejawić trochę więcej inicjatywy.
– Jeszcze chwilkę… – Beata dopiero otworzyła kartę, jednocześnie uważnie mu się przypatrując.
Panie niech wybierają, a my opowiedzmy coś o Monice i jej trzech mężach. Pierwszy był za młody, w dniu ślubu nie miał jeszcze 21 lat, więc w latach 80. nie mógł zawrzeć związku bez zgody sądu. Magda była na rozprawie i potem żartowała, że ten ślub to był wyrok. Mąż okazał się dużo mniej atrakcyjny, niż sądziła. Po trzech latach nie było już o czym gadać. Mieli różne zainteresowania – jego hobby to było picie piwa z kolegami, jej – picie wina z koleżankami. Banalne – tak sytuację skomentował potem drugi mąż Moniki, znany dziennikarz, który z kolei był za stary. 20 lat różnicy zrobiło swoje; gdy urodziło im się dziecko, stwierdził, że nie nadaje się już na ojca. Sumiennie płacił alimenty i odwiedzał syna co jakiś czas. Trzeci mąż był w sam raz, był mądry, dobry i miał z synem Moniki świetny kontakt. Niestety zachorował na raka i zmarł. Teraz znowu regularnie dzwonił do niej drugi mąż, który dobiegał siedemdziesiątki i stawał się powoli schorowanym dziadkiem. Coraz częściej rozmawiali o lekarzach i sanatoriach…
Zamówienie to w ich przypadku nie była prosta sprawa. Monika była wegetarianką i w każdej potrawie tropiła mięso, podobnie jak Ewa tropiła gluten, na który była uczulona. Każdemu kelnerowi opowiadała o swojej celiakii i kilka razy upewniała się, czy do sosu nie dodano mąki. Beata, która zajmowała się marketingiem, zawsze długo wybierała, by w końcu spytać o jakąś niezwykłą kombinację zamienników (wzięłabym tę kaczkę, ale czy zamiast ziemniaków może być ryż, a zamiast tej sałatki inna sałatka?). Czasami prosiła o pół porcji ziemniaków i pół porcji makaronu. O kurczę (czy jakoś tak) – mówili pod nosem kelnerzy.
Monika położyła telefon na stole, Ewa wyjęła swój i dla zachowania symetrii umieściła go w przeciwnym rogu.
– Bawimy się w Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie?
– To ja pójdę do łazienki zdjąć majtki – Beata błysnęła znajomością fabuły.
– Mówicie o tym włoskim filmie z Kasią Smutniak? – spytała Monika.
– Dobry, ale oczywiście jedyny sympatyczny gość musi być gejem – Beata tropiła ostatnio w sztuce polityczną poprawność.
– Gospodarz też jest sympatyczny – zauważyła Ewa.
– Gospodarz musi być miły – to jego obowiązek.
– Dlatego spotykamy się w knajpach, żeby żadna nie czuła się skrępowana – żart Moniki, mimo złośliwości, nawet im się spodobał.
– Czy mogę zaproponować coś na deser?
– A co by pan polecił?
– Może krem brulee.
– Miałabym ochotę na jakieś ciacho – wyrwało się Beacie.
Na chwilę zapadła cisza.
– To może serniczek? – kelner nie dał się zbić z tropu.
– A dla mnie lody, tylko bezglutenowe, bez żadnych biszkopcików.
Gdy odszedł, parsknęły powstrzymywanym śmiechem. Beata się zaczerwieniła.
– Tak mi się tylko powiedziało z tym ciachem. Ale faktycznie jest niezły.
– Psychoanaliza zna takie przypadki.
– Okulistów też uczą psychoanalizy?
– Ej, no dobra – przerwała im Ewa. – A co byś zrobiła, gdyby Pan Ciacho podjął grę i chciał twój numer?
– Pewno bym spękała.
Słowa Ewy w pewnym sensie okazały się prorocze. Na odwrocie rachunku – ten dla pani, ten dla pani, proszę – Beata zobaczyła numer telefonu. Szybko schowała go do kieszeni. Po trzech dniach zadzwoniła.
– Dzień dobry, mówi Beata, z restauracji, to znaczy od stolika w rogu, z piątku.
– A dzień dobry, mówi Tomek. Czym mogę służyć?
– Może… Zostawił pan numer.
– Jasne, mogę wpaść. Na godzinę czy na całą noc?
Beacie pociemniało przed oczami, zaniemówiła. Fala gorąca przeszła przez ciało aż po czubek głowy.
– Halo? Przepraszam, nie chciałem pani urazić, ale chyba nie spodziewała się pani romantycznych spacerów.
– Myślałam…
Wieczorem zadzwoniła do Ewy, by się jej wyżalić.
– Naprawdę w tym świecie nie ma już szans na miłość?
– Widziałaś w kinie.
– A coś bliżej życia?
– Byłam niedawno na cmentarzu. Wiesz, że lubię cmentarze. Podeszłam po cichu do mężczyzny, który stał przy grobie i mówił coś do siebie. Podsłuchałam, rozmawiał ze zmarłą żoną. Opowiadał jej, co wczoraj robił, co w domu. To było…
– Radzisz mi szukać miłości na cmentarzu?
* * *
Szły wśród drzew, w podmiejskim niby parku, niby lesie. Drzewom – tym zapracowanym nauczycielkom życia – skończyły się zimowe ferie i wróciły do pracy nad wychowaniem kolejnych pokoleń liści. Przez gałęzie z ledwo zawiązującymi się pączkami przeświecało marcowe słońce. Światło rozszczepiało się łagodnie, spływając na pokrytą drobnymi gałązkami ścieżkę. Beata wzięła w rękę patyk i idąc, rysowała na ziemi lekko drżącą linię. Linia – jak to linia – dzieliła świat na dwie części.