Dystans. Utrzymuj dystans, dystans społeczny, dystansowanie, praca zdalna, zamiast vacation – staycation, czyli skracanie dystansu wakacyjnych wyjazdów. W pandemii całe życie jest jakieś bardziej zdystansowane. Bieganie też się wtedy zmienia. W moim zaraza wytłukła (do odwołania) weekendowe starty. Tak zdecydowałam. Zastąpiły je za to sobotnie i niedzielne wycieczki biegowe. Takie w zasięgu jednodniowej wyprawy samochodowej.
Patent jest prosty. Znajdujesz w internecie plik z zapisem trasy np. z zawodów. Wgrywasz go w biegowy zegarek, dojeżdżasz na miejsce startu i gotowe. Dalej po prostu biegniesz, kierując się wskazówkami podawanymi przez zegarek. A po drodze… Przykład z pierwszej połowy sierpnia. Ściągnięty tzw. „track” z zawodów pod Kazimierzem Dolnym. O trasie wiem tylko tyle, że ma być „trailowa” i że będzie trochę pod górkę. Czyli wiem niewiele i właśnie o to mi chodzi, o efekt zaskoczenia.
Żar leje się z nieba, a cała zabawa zaczyna w rozgrzanych jak kalifornijska Dolina Śmierci kamieniołomach. Po kilkuset metrach ratunek, czyli pierwszy wąwóz. Żeby nie było za kolorowo – w górę, oczywiście, ale też z pierwszą atrakcją na osłodę na samym początku. To coś w rodzaju spontanicznie powstałego minimuzeum motoryzacji. Dla łodzianki – z sentymentalnym akcentem. Kilka wraków zatonęło w zieleni, a wśród nich dość rzadki model Subaru na łódzkich, jeszcze czarnych „blachach”.
Po zapewne trudnym do zrozumienia dla przypadkowego obserwatora momencie zachwytu i zadumy nad pomarańczowym wrakiem zabieram się za zdobywanie pierwszego wzniesienia. Na końcu podbiegu trasa się wypłaszcza i kawałek – niestety – wiedzie asfaltem, a ja czuję się trochę jak ryba wyrzucona nagle na brzeg. Z radością wykonuję wydany przez zegarek rozkaz skrętu w gruntówkę, na piasek, less i… w kolejny wąwóz. Tym razem nie w górę, a w dół. Jest chłodno, przyjemnie, szybko.
Ale każde rumakowanie kiedyś się kończy. Zegarek każe nagle skręcić w lewo, ostro pod górkę. Podnoszę głowę i u szczytu zbocza wąwozu widzę… krzyż, a dokładnie nagrobek. Wisi dosłownie na skraju wąwozu. Za chwilę kolejny, i następny. Pod nogami – resztki wieńców, plastikowe i szklane pozostałości po zniczach, na końcu nawet taki nowoczesny, na baterie. Nad głową kolejne z trudem walczące z grawitacją nagrobki. Jak się potem okazuje, to wąwóz cmentarny – przecinający parafialny cmentarz. Dosłownie przecinający. Niektóre nagrobki balansują nad jego brzegiem jak na ostrzu noża. Zaczyna działać wyobraźnia. Parę metrów wyżej z ziemi wyłazi coś podejrzanie białego. Okazuje się jednak, że to nie uwolniona z trumny kość, a kawałek – pewnie oswobodzonej przez wiatr z wieńca – jasnej wstążki. Przebiegam pod mostem punktowo łączącym rozcięcie.
Na szczycie chwila oddechu i za moment… kompletna zmiana nastroju. Po lewej, za prowizorycznym płotem z drągów rozciąga się coś na kształt tajemniczego ogrodu. Pamiętam takie miejsca z dzieciństwa – ze starymi nieforemnymi już drzewami, polnymi kwiatami i trawą po pachy (teraz wyobraźnia od razu widzi w niej tabuny kleszczy, wtedy zupełnie się on nich nie myślało). Oprócz strachu przed boreliozą przed zanurzeniem się w to działające niczym proustowska magdalenka miejsce powstrzymuje tabliczka z napisem „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Takie czasy…
Dalej znowu trochę płyt, asfaltu, typowe wiejskie zabudowania, roboty polowe i nagły skręt do lasu. Znowu z efektem zaskoczenia. Las w pierwszej chwili wygląda na zupełnie zwykły, jeden z wielu. Ale chyba jednak rzadko środkiem lasu biegnie coś na kształt miękkiego, grubego dywanu z drobnego, niemal białego piachu – jak z tropikalnej plaży.
Zachwyty nad tym zjawiskiem nieco temperuje zwiększony wysiłek, jaki trzeba włożyć w bieg po takim podłożu. Kończy się piach, zaczyna zbieg i… trochę cywilizacji, a dokładnie podkazimierskie zabudowania – jeszcze dokładniej: osada Mięćmierz z przeróżnymi dość majętnie wyglądającymi domami i domkami, ale na szczęście i ku miłemu zaskoczeniu bez nuworyszowskich potworków. Niektóre są jakby trochę z różnych bajek, ale wszystkie utrzymane w podobnym, szlachetnie naturalnym klimacie. W rankingu mijanych zabudowań zwycięża drewniana chata kryta prawdziwą strzechą, z płotem utkanym z patyków (na pewno ma to jakąś fachową nazwę).
Wszystko to wygląda podejrzanie spójnie i dobrze. Już w domu czytam, że to nie przypadek: autorzy opisujący Mięćmierz nazywają miejscowość „żywym skansenem”, bo wiele z tych budynków, często wiekowych chłopskich chałup, zostało tutaj przeniesionych z innych miejsc. Miejsc, w których groziła im zagłada. Ich wybawcy to właśnie nie nowobogaccy, a artyści i inteligencja głównie z Warszawy i Lublina. To sporo tłumaczy. Dalej skręt w prawo, potem nagle w lewo, w jakąś dróżkę między zabudowaniami – zabałaganionymi, zagraconymi, z zupełnie innego świata niż domy przy głównej drodze. Zastanawiam się, czy zegarek się „nie pomylił” – tak gwałtowna jest ta zmiana nastroju. Ścieżka, najwyraźniej jednak zgodnie z planem wije się dalej stromo w górę, gratów jakby coraz mniej, pojawiają się za to stopnie, z białymi kamieniami.
Do tego jakaś dziwna roślinność z niemal nieczytelnymi już tabliczkami i na samym szczycie… Bang! Polana z obłędnym widokiem na Wisłę, a dokładnie – Małopolski Przełom Wisły i rysujące się w oddali ruiny zamku w Janowcu oraz kapliczka z dwiema mocno zafrasowanymi figurkami.
Po chwili z bardzo wąskiej, zarośniętej ścieżki, takiej nawet nie na jedną, a na pół osoby nadjeżdża… motocykl z parą, która najwyraźniej też postanowiła pocieszyć oczy tym widokiem.
Właśnie taką ścieżką (zastanawiam się, jakby to „organizacyjnie” wyglądało, gdybyśmy się na niej spotkali) zegarek każe biec dalej. Przy okazji ze zlokalizowanej przy niej zarośniętej krzakami tablicy dowiaduję się (lepiej późno niż wcale) o istnieniu czegoś takiego, jak rosnące tutaj murawy kserotermiczne, a doczytując – już w domu – także o tym, że w ich skład może wchodzić m.in. roślina o wdzięcznej i „na czasie” nazwie zaraza wielka.
A dalej? Dalej znowu szczypta cywilizacji. Całe wzgórze zwane jest Albrechtówą, na cześć ojca-założyciela małej kolonii okolicznych osad – inżyniera Jana Albrychta, upamiętnionego tablicą wmurowaną w coś na kształt „kapliczki”, którą zauważam po prawej. A po lewej: sprzedaż malin. Ale z samoobsługą. Przez chwilę zastanawiam się, czy ta wiara w ludzką, a dokładnie polską uczciwość nie jest trochę na wyrost. Podczas kolejnych wycieczek odkrywam jednak więcej tego typu przedsięwzięć np. z owocami i lemoniadą. Może więc nie jest z naszą uczciwością aż tak źle…?
Skręt w prawo, zbieg po bruku i… trochę kultury, ale raczej niewysokiej, czyli stoisko z makatkami. Takimi, jakie drzewiej na wsiach się widywało – przybitymi do ściany nad przykrytym pierzynami łóżkiem czy w kuchni nad piecem z fajerkami. Właścicielka kramiku nie pozwala robić zdjęć. Może i dobrze, bo makatki wykonane już nie z takim pietyzmem jak kiedyś, i uwiecznione na nich sentencje już nie te.
Ale za to dalej… ostry zarówno zakręt, jak i zwrot akcji – z przenosinami tym razem w sfery kultury wysokiej. Tak się akurat złożyło, że w Kazimierzu odbywa się właśnie coroczny festiwal „Dwa Brzegi”. Zgodnie z regułami covidowych reżimów w nieco innej niż zawsze oprawie organizacyjnej. Na moje szczęście akurat na wybranej przeze mnie trasie z trzema wyprowadzonymi na kazimierskie płoty punktami programu. Pierwszy to dwie miniwystawy fotografii Katarzyny Choroś: „Porosty” – z tytułowymi porostami ujętymi i wyeksponowanymi tak, że wydają się prawie jak do dotknięcia i „Co w trawie piszczy” – z owadami, których naturalne tło zlewa się z roślinnością obrastającą płot, dzięki czemu sportretowana na źdźble trawy mucha wygląda jak żywa, tyle że ma wielkość tak na oko 30 cm. Dalej – ekspozycja pięknych ptasich miniatur pt. „Kamienie mocy” autorstwa Jacka M. Hohensee. Wykonane są z kamieni apotropaicznych – kolejne, po murawach kserotermicznych, odkrycie do kolekcji „ja się cały czas uczę”. A na koniec wernisaż wyjątkowej urody kolaży Grety Grabowskiej. Przestoje powodują, że to mój najwolniejszy kilometr ze wszystkich przebiegniętych na tej trasie, jak i nie w życiu.
W końcu odrywam się jednak od wystawowego płotu i biegnę dalej, mijając kilka kolejnych, teraz już wiem, że pewnie napływowych mięćmierskich domów i chat z klimatem. Droga prowadzi aż do brzegu Wisły. Zegarek każe skręcić w prawo – w niewielki tunel w nadbrzeżnej gęstwinie, którym biegnie wąska, ale całkiem wygodna ścieżka.
Jakiś kilometr dalej, w odchodzącej w bok gruntówce, kątem oka wyłapuję jakiś niepasujący do otoczenia obiekt. Okazuje się, że kilkanaście metrów od ścieżki… No właśnie. Leży? Stoi? Zaparkował? Zacumował w zielni? Czego by nie zrobił – jest to prom. Taki zwykły, rzeczny, choć najwyraźniej od dłuższego już czasu w stanie spoczynku. Spoczynku na trawie.
Chwilę potem znany już kamieniołom i po zamknięciu pętli – koniec trasy. Jakieś, przejmujące czasem stery nad myśleniem, zamiłowanie do spinania klamrą początków i końców podpowiada, że czymś łódzkim się zaczęło i łodzią zakończyło. I zaraz po tym przychodzi zaskakująca refleksja, że wszystko, co wydarzyło się pomiędzy (a wydarzyło się przecież tak dużo), zmieściło się na… sama bym w to nie uwierzyła, gdybym nie doświadczyła tego na własnej skórze i we własnych nogach – niecałych dziesięciu kilometrach. Dystansie, na którym zawsze starałam się biec jak najszybciej, a tym razem – jak najwolniej.