Festiwale filmowe wciąż się odbywają. Tyle że w sieci. Na czym polega festiwal filmowy w sieci? Na wyświetlaniu Rybki zwanej Wandą i serialu Gniewko syn Rybaka? Na podawaniu w kinowym bufecie paluszków rybnych zamiast popcornu? Nie, festiwal filmowy w sieci to po prostu zestaw internetowych projekcji, dostępnych po wykupieniu praw. Żeby czymś się to różniło od zwykłego sklepu internetowego czy platformy VOD, widz może też sobie obejrzeć rozmowy z festiwalowymi gośćmi. Czyli jest mniej więcej tak, jak w telewizji – przed ambitniejszymi produkcjami w studiu gadają filmoznawcy (chętnie obejrzałbym taki wstęp przed jakimś słabym filmem – krytycy mogliby się pastwić nad dziełem, które zaraz zobaczymy). Nie da się ukryć, że to jednak nie to. Podobnie jak teatr online to jakaś niedoskonała namiastka teatru prawdziwego, podobnie jak nauczanie zdalne to namiastka prawdziwej szkoły. Oczywiście wiadomo, że taka jest pandemiczna konieczność. Ja się jednak zastanawiam, co będzie, gdy pandemia się skończy.
Być może w pierwszym odruchu ludzie ruszą do kin (o ile kina przetrwają), ale mogą też zmienić upodobania. Dystrybutorzy już się nauczyli robić premiery na platformach streamingowych i tak to najprawdopodobniej będzie wyglądało: film będzie jak boks zawodowy – do obejrzenia po wykupieniu transmisji. Taniej niż w kinie i nie musisz wychodzić z domu (kapcie, herbatka) – tak to będzie reklamowane. Oczywiście nawet boks zawodowy ktoś ogląda na żywo, podobnie jak opery w Metropolitan. Kino stanie się być może drogą, elitarną rozrywką. Sterylne, odkażane po każdym seansie sale, bileterzy w garniturach, popcorn w porcelanowych miseczkach i programy drukowane na czerpanym papierze. Mimo drogich biletów sala kinowa będzie ciągle deficytowa, ale państwo będzie dotować kilka przybytków elitarnej sztuki.
A jeszcze nie tak dawno (przed pandemią) wsiadało się w tramwaj, jechało do kina, potem szło ze znajomymi coś zjeść, do domu wracało po północy. To wszystko może się zmienić. Komunikacja zbiorowa na naszych oczach zamiera – tramwaje i autobusy jeżdżą puste, (prawie) wszyscy przesiedli się do samochodów. Reszta przesiadła się na rowery. Niedługo trzeba będzie skracać linie, ograniczać liczbę kursów. Komunikacja nie zaniknie całkowicie, ale może stać się czymś w rodzaju gabinetu stomatologicznego w państwowym ośrodku zdrowia – niby coś takiego istnieje, ale trzeba być mocno zdesperowanym, by korzystać z takich usług. Czarno widzę zwłaszcza przyszłość linii nocnych. Zwłaszcza że branża gastronomiczna też może mieć kłopoty z szybkim powrotem do formy. Ludzie przyzwyczają się do jedzenia w domach, niektórzy nawet nauczą się gotować, zakupią miksery i maszynki do mięsa. Do łask wrócą prawdziwe kuchnie, wyparte ostatnio z „apartamentów” przez kuchenne aneksy.
Gołym okiem widać jeszcze jedną tendencję, którą przyniosła ze sobą pandemia. Jednak własny dom (najlepiej z ogrodem), a nie wynajmowane mieszkanie. W ogóle idea wynajmowania szybko traci na popularności. Rowery miejskie rdzewieją przykute do swoich stacji, hulajnogi walają się po trawnikach i śmietnikach. Ludzie wolą korzystać z czegoś, co mają na własność – smutna wieść dla wszelkiego rodzaju wypożyczalni. Antykwariaty? Bookcrossing? Przecież nie wiadomo, kto tam te książki czytał i w jakich okolicznościach. Wielu facetów na przykład czyta w ubikacji… I nawet jeśli myją ręce, to raczej dopiero na koniec. Nowy wspaniały świat, w którym wiecznie młody człowiek idzie przez miasto ze swoim wiernym telefonem i przytyka go do różnych rzeczy, które chce akurat wypożyczyć – ta wizja odchodzi do lamusa, czyli do komórki. Podobnie jak masowe sylwestry na miejskich placach czy weekendowe wypady do wynajmowanego apartamentu w jakimś znanym mieście. Nie wiadomo przecież, kto tam spał przed nami i jaką miał przypadłość.
To wcale nie muszą być czarne wizje – zależy, co kto lubi. Może przyjemnie posiedzieć przy piecu, poczytać książkę, w ogródku uprawiać pomidory. Dwa razy w życiu pojechać do większego miasta (a najlepiej pójść piechotą), przed śmiercią raz zobaczyć morze (ale niekoniecznie). Pokolenie naszych prababek tak właśnie żyło. Ich sieć to były rozmowy z sąsiadkami na rogu ulicy, ich festiwal to było radio z ebonitowymi klawiszami i zielonym okiem. Wtedy pandemie rozwijały się wolniej. No chyba że była wojna i zarazę po świecie roznosiły atakujące bądź uciekające armie.
Foto: Jakub Krzysztofik