Znany pisarz tworzył wyłącznie w nocy. W nocy napisał cztery powieści i kilkadziesiąt opowiadań. Dlaczego? Tego akurat nie wiemy. Być może nie mógł się skupić, gdy ktoś chodził po domu, być może rozpraszały go odgłosy ulicy. Faktem jest, że światło w oknach jego mieszkania przez lata gasło najpóźniej na całym osiedlu. Ten nocny tryb życia dał polskiej kulturze kilka udanych dzieł, ale po latach zaczął odbijać się na zdrowiu pisarza. Nie bez powodu wszak praca wykonywana w nocy uznawana jest w przepisach za szkodliwą i – przynajmniej w teorii – powinna być lepiej opłacana. Pisarz za namową lekarza postanowił więcej sypiać i przerzucił się na pisanie poranne, w czym naśladował pisarza jeszcze bardziej znanego – Tomasza Manna. Ten ostatni prowadził bardzo regularny tryb życia, w którym na pisanie przypadały cztery przedpołudniowe godziny. Czy nowe, poranne utwory znanego pisarza będą inne (lepsze?) od utworów powstałych w nocy? Czy jego pisarstwo nabierze cech pisarstwa Manna? Czy krytycy zauważą przełom? Pytań rodzi się wiele, odpowiedzi – żadnej. Być może dlatego, że ja sam piszę o tym w nocy.
Podobne różnice mogą powstać w tekstach pisanych na kartce i na ekranie komputera. Subtelny znawca wyczuje nawet odmienność prozy zapisywanej w porządnie oprawionym notesie i w normalnym zeszycie w trzy linie, poezji tworzonej za pomocą długopisu i wiecznego pióra. Tak, pióro wieczne – jak sama nazwa wskazuje – unieśmiertelnia autora i jego dokonania. Jego złota stalówka (termin nieco oksymoroniczny) trwalsza jest od spiżu i niektóre firmy dają na nią nawet dożywotnią gwarancję. Literatura pisana piórem ma zupełnie inny wymiar. Przyznam, że próbowałem pisać swoje felietony piórem bażanta, ale było to jednak zbyt kłopotliwe. Otóż pewnego dnia mój pies upolował w ogrodzie nieostrożnego ptaka. Nie mając pojęcia, jak takiego bażanta zamienić w rosół, zakopałem go pod płotem, uprzednio jednak kilka piór ocaliwszy. Ostatnią żyletką (jeszcze z czasów sprzed panowania jednorazowych maszynek do golenia) zaostrzyłem koniec pióra z jednej strony i maczając tak przysposobione narzędzie w kałamarzu, zapisałem jakieś pół strony. Litery wychodziły mi niezgrabne, za to styl nabrał cech nieco sarmackich – zacząłem wplatać w tekst łacińskie zwroty i wyrażenia w rodzaju „Mocium panie”.
Wszystko to zmierza do prostej myśli, że forma wpływa na treść, a opakowanie na satysfakcję z prezentu. Znają tę prawdę autorzy artykułów w kolorowych pismach i poradników uczących czerpania radości z życia. Ich zdaniem sens życiu może nadać poranne wylegiwanie się w łóżku z książką i filiżanką ulubionej herbaty. Są tylko dwa warunki – herbata musi być z imbirem albo jaśminem (w zależności od pory roku), a filiżanka powinna mieć ręcznie malowany napis „Hygge”. Co do książki – żadnych warunków nie ma. Czyli co? Wylegiwanie się z Eliotem miałoby dawać tyleż samo przyjemności co wylegiwanie się z Katarzyną Bondą? Oczywiście używamy tu metonimii. Oczywiście my to znaczy ja.
Pójdźmy o krok dalej i zastanówmy się nad poglądem, że najlepiej się myśli (filozofuje), chodząc. Myśli wychodzone byłyby lepsze od myśli wysiedzianych – to przekonanie było kwintesencją refleksji perypatetyckiej. Czyli po naszemu przechadzkowej. Swoją drogą greka automatycznie uszlachetnia to, co opisuje – gdy zwykła przechadzka staje się peripátēsis, człowiek od razu głębiej myśli. Jeżeli chodzi się boso, myśli mocniej trzymają się ziemi. Tyle tylko, że można nabawić się katharsis. Chodzenie (i filozofowanie) w butach kieruje nasze myśli w rejony uczuć wyższych (zwłaszcza jeśli wybraliśmy obuwie na obcasie). Wiedział o tym Wyspiański, gdy przekazywał nam wiekopomne słowa: Trza być w butach na weselu. To napisawszy udaję się (w butach) na spacer z psem.
Po powrocie: Poświęćmy teraz kilka zdań radiu. Starzy radiowcy z rozrzewnieniem wspominają czasy, gdy audycje nagrywało się na taśmę. Montaż polegał na przycinaniu i sklejaniu – w ten sposób można było wyciąć komuś ykanie albo jąkanie, czyniąc zeń Demostenesa bez uciążliwych ćwiczeń. Trochę przypominało to retuszowanie negatywów i podobnie poległo w starciu z komputerowymi programami. Dzisiejsi radiowcy montują wszystko w komputerze, podobnie jak fotografowie korzystający z Photoshopa. Możliwości są większe, choć przy okazji zniknęła gdzieś magia. Doktor Murke – bohater opowiadania Heinricha Bölla – pracował w radiu (wtedy jeszcze w radio – czy praca w radiu różni się jakoś od pracy w radio?) i zbierał ścinki taśmy z zawieszeniem głosu, zająknięciem. Zbierał milczenie. Potem sobie te kawałki posklejał i słuchał dla odpoczynku od zgiełku świata. Takich taśm trzeba słuchać po ciemku.