Ostatnio rzeczywistość nie rozpieszcza. Rozpieszczam się przynajmniej książkami.
Skala jak zwykle:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Bartłomiej Kuraś, Paweł Smoleński – Kruca fuks. Alfabet góralski ****
Sympatyczne, miłe, choć dla miłośników Podhala, którzy czytali już Antoniego Kroha, może być zbyt popularne w tonie. Przekrój przez góralskie stosunki od czasów dawnych po dzisiejsze. Najciekawsze są partie dotyczące Goralenvolk, osób z nim związanych i ich późniejszych losów.
Sławomir Koper, Tomasz Stańczyk – Ostatnie lata polskiego Wilna ***** i pół
Sławomir Koper to już prawdziwa marka i nazwisko,wśród autorów opisujących polskie międzywojnie, wszystkie jego smaczki, plotki, towarzyskie anse i skomplikowane stosunki. Z wielką przyjemnością przeczytałem Ostatnie lata polskiego Wilna, miasta ustawionego w drugim rzędzie za Lwowem i z rzadka wychylającego się zza lwowskiego ramienia. Tutaj mamy w rozbudowanych i smacznych historiach opisane dzieje ludzi i idei, a poprzez nie – dzieje Wilna. Skomplikowany klincz polsko-litewski, specyfika miejsca leżącego w wielkim oddaleniu od centrum kraju, z wielkimi kłopotami rozwojowymi. Organizowanie przemysłu na skalę większą niż lokalna napotykały w Wilnie mnóstwo problemów, choćby ze względu na koszta transportu, które niepomiernie zwiększały ceny wileńskich produktów. Niemniej miasto żyło swoim rytmem, na który wpływ miały wybitne jednostki – w obszernych artykułach mamy biografie braci Stanisława i Józefa Cata-Mackiewicza, Witolda Hulewicza, Stanisława Lorenza, poetów z kręgu Żagarów, profesorów z Uniwersytetu Stefana Batorego i dziesiątka jeszcze ciekawych postaci. Są opisane z detalami zdobycie Wilna przez Żeligowskiego, niekończące się spory o przynależność narodową miasta, zwieńczone ciężkimi losami podczas II wojny światowej, okupacją sowiecką i litewskimi rządami. Wszystko to daje wspaniały, plastyczny, wielostronny obraz miasta nad Wilią, miasta skomplikowanego i swoistego, jak żadne inne w dawnej Polsce.
Alex Renton – Jak wytresować lorda **** i pół
System brytyjskiej edukacji ze szkołami z internatem troszkę nie mieści nam się w głowie. Nam, z tej części Europy. Zwłaszcza dzisiaj, w dobie nadopiekuńczości – przecie brytyjskie internaty działają do dziś. Choć pewnie i w naszych historycznych realiach dzieci doznawały różnych krzywd i były wychowywane twardo, w XIX wieku pracowały od małego w fabrykach czy na roli, jednak spójność z rodziną zawsze była, wydaje się, dość wysoko cenioną u nas wartością. Inaczej działo się na Wyspach, gdzie wysłanie sześcioletniego dziecka do szkolnego internatu na kilka lat i oglądanie go raz w roku, w święta Bożego Narodzenia, wśród klas średnich i wyższych było normą. Alex Renton, sam wychowanek takiej szkoły, daje nam przekrój przez wszystkie jej aspekty – od cytowanych licznie wspomnień, przez rys historyczny (zaczęło się od przysyłania dzieci z imperialnych kolonii, żeby nasiąkały brytyjskością w ojczyźnie), panujące tam zwyczaje i rygory. Aż po patologie, jak się okazało poniewczasie, licznie rozpowszechnione – spora część tych szkół przypominała pod pewnymi aspektami więzienia, a niektóre stały się pedofilskimi klubami adoracji. Wszystko to dość straszne, aczkolwiek wcale nie jednostronne. Renton pokazuje też inne socjalne oblicze szkół z internatem. Wykorzenienie z rodzin dawało pole do rozwoju silnych więzi ze współtowarzyszami szkolnymi. Być może był to jeden z fundamentów budowy brytyjskiego imperium, gdzie lojalność absolwentów tworzyła potęgę państwa. Renton zadaje jednak niewygodne pytania – jakie były koszta i czy były warte tych poświęceń? Książka zyskuje jeszcze przez osobisty ton narracji i kuriozalne wspomnienia autora. Nie jest przy tym jedynie młotem na tradycyjne szkoły – pokazuje wiele aspektów sprawy.
Neil Gailman – Chłopaki Anansiego ****
Płodozmian, proszę Państwa. Płodozmian. Od socjologii i historii przeszedłem, za namową kumpla, do zgłębiania książki fantasy. A jak doczytałem w googlu – jest to do tego tzw. urban fantasy. Neil Gailman jest klasykiem tego gatunku, zręcznym, sprawnym ironistą, potrafiącym wciągnąć i przytrzymać. A nawet pozwolić, bym zawiesił swoją niewiarę na kołku, zgodnie z teorią literatury. Przy okazji odkryłem na swój własny użytek (bo zapewne już ktoś napisał o tym), że pierwszym urban-fantastą był z całą pewnością mój ulubiony Kurt Vonnegut – jego Kocią Kołyskę, Rzeźnię nr 5 czy Galapagos można bez dwóch zdań zaliczyć do tego gatunku, połączenia rzeczywistości miejsko-codzienno-technologicznej z elementami magicznej fantastyki. Jest to rekomendacja dla Neila Gailmana i jego Chłopaków Anansiego całkiem niezła. Gailman ma talent do postaci, jego celna ironia wydobywa świetne krótkie opisy sytuacyjne.
Zaledwie po tygodniu rozstania ze starym życiem Grahame Coats zaczynał doświadczać frustracji uciekiniera. Owszem, miał basen, a także drzewa kakaowe, grejpfruty i muszkatałowce. Miał pełną piwnicę na wino i pustą piwnicę na mięso, oraz skomplikowany sprzęt grający. Miał telewizję satelitarną, dużą kolekcję DVD, nie mówiąc już o sztuce – dziełach wartych tysiące dolarów i wiszących na wszystkich ścianach. Miał kucharkę, która zjawiała się każdego ranka i gotowała mu posiłki, gosposię i ogrodnika (małżeństwo przychodzące co dzień na parę godzin). Jedzenie było świetne, klimat, jeśli ktoś lubi ciepłe słoneczne dni, idealny – i nic z tego nie cieszyło Grahame Coatsa tak, jak według niego powinno. Od wyjazdu z Anglii nie golił się, nie zdołał jednak wyhodować brody, a zaledwie cieniutką warstwę rzadkiego zarostu, który nadaje mężczyznom podejrzany wygląd. Jego oczy tkwiły w oczodołach ciemnych jak u pandy, a worki pod nimi miał tak wyraźne, że przypominały sińce.
Co dzień rano pływał w basenie, poza tym jednak unikał słońca. Powtarzał sobie często, że nie po to, uciekając się do nielegalnych metod, zgromadził fortunę, by stracić ją z powodu raka skóry. Czy też czegokolwiek innego.
Za dużo myślał o Londynie. W Londynie, w każdej z jego ulubionych restauracji czekał szef sali, który zwracał się do niego po nazwisku i pilnował, by mu niczego nie zabrakło. W Londynie żyli ludzie, którzy byli mu coś winni i bez żadnych problemów zdobywał bilety na premiery. Nie mówiąc już o tym, że w Londynie były teatry, do których można było chodzić na premiery. Zawsze uważał, że będzie z niego świetny wygnaniec. Teraz zaczynał podejrzewać, że się mylił.
Rzeczywistość magiczna, wpleciona w fabułę książki, jest u Gailmana ciekawa i oryginalna – skonstruowana na bazie pierwotnych wierzeń afrykańskich ludów, związana z siłami natury, a w pewien sposób pociągająca nawet dla niedowiarków fantasy – każdy nosi przecież jej cząstkę w swoich genach, nie można zaprzeczyć. DNA nie kłamie. Gailman wplata dowcipnie szamańskie obrzędy w życie codzienne staruszek na amerykańskiej prowincji, zamianę tożsamości w nocne życie londyńskich klubów i podróże okropnymi statkami turystycznymi. To jest fajne… Nie wiedziałem, że aż tak bardzo lubię urban-fantasy.
Krzysztof Varga – Dziennik hipopotama *****
Na całe swoje szczęście nie napisałem żadnej książki. Gdybym napisał, byłbym zmuszony do machnięcia takiego dziennika, jaki napisał Krzysztof Varga. W którym jojczenie nad własnym losem przeplata się z serią błyskotliwych bon motów i celnych komentarzy:
Oczywiście wiem, dlaczego Sonnenberg jest klęską sprzedażową, mimo pozytywnych recenzji. Bo w każdej z tych recenzji pojawia się fraza: „Fabuła jest wątła”. A nawet: „Fabuła jest wątła”, czy wręcz – śmiertelny cios zostaje wyprowadzony – „Fabuła jest pretekstowa”. To strzał w potylicę książki. Czytelnicy chcą fabuł nie wątłych, ale galopujących, pełnych zwrotów akcji, choćby niedorzecznych. Pożądają niewiarygodnych fabuł, które uwolnią ich z okowów samodzielnego myślenia (…) łakną, by autor za nich zdecydował, w którą mają iść stronę.
(…)
Słowa o tym, że fabuła jest wątła, nie ona tu najważniejsza, ale dygresje – to wdeptanie książki w ziemię. Nawet jeśli towarzyszą temu zachwyty nad literacką stroną książki. Literacka strona książki – brzmi to upiornie. A jaką literatura ma mieć wartość, jak nie literacką? Wyłącznie ludyczną? Jak się doda do tego, że autor jest zupełnie nieciekawy wizerunkowo, nie jest genialną, choć już w średnim wieku nastolatką, nie jest mrocznym dzikusem z leśnych ostępów, nie jest przystojnym, świetnie ubierającym się znawcą boksu i samochodów, nie stoi za nim żadna „opowieść”, narracja o nim samym, nie ma interesującej biografii – jest w zasadzie skończony.
Jojczy Varga, ale jak jojczy! Czyta się to fantastycznie. Flow płynie jak masło, meandrując od literatury wysokiej, średniej i niskiej, filmu i aktorstwa, aż do oglądania netfliksowych seriali. Przy tym, należy to powiedzieć od razu – kryguje się Varga jako ów męczennik literatury. Kryguje się nieświadomie zupełnie, och znamy paru takich, wiecznie niezadowolonych ze swych dzieł i z ich odbioru. Kryguje, boż ma to szczęście być znanym, rewelacyjnym i czytanym felietonistą, w – bądź co bądź – nadal opiniotwórczej „Gazecie Wyborczej” (wiadomość z ostatniej chwili – już nie). Pozycja ta jest, mimo wszystko, dla literata wyjątkowa. Przyznam też, że Krzysztof Varga jest skałą z latarnią morską, którą czepiam się kurczowo i jej z oddali wypatruję, zaczynając od niej (a czasem, niestety, kończąc) czytanie „Dużego Formatu”. Gdy tej skały zabraknie, gdy owa latania morska zgaśnie, nie będzie po co przypływać do tego portu. „Duży Formacie”, strzeż się!
Krzysztof Varga, choć jojczący wciąż fantastycznie nad licznymi upadkami różnych dziedzin kultury, ma dla mnie wielką literacką zaletę, oprócz talentu do pisania. Jest nią prawdziwość. Jedność człowieka z tekstem. Wyraża się ona w autoironii i braku jakiegokolwiek koturnu. To lubię. Daję lajka. A nawet serduszko. Choć Varga (zarówno w felietonach, jak i w książce) nie szczędzi krytyki innym, bulwersuje się panoszącym się kultem popu i komercji, mierżą go przejawy tępego nacjonalizmu, fatalne postępowanie polskiego kościoła, to jednak, w przeciwieństwie do wielu, do bardzo wielu krytykantów nie jest to krytyka hunwejbińska. Atak mający na celu pognębić przeciwnika, odsądzić go od czci i racji wszelkich, bo nasza racja jest najmojsza. Na pierwszy rzut oka u Vargi chodzi o coś innego. O coś dobrego chodzi, o jakąś naprawę. Jeśli miecz ów pisarz wyciąga, to nie po to, by głowy ścinać, ale by płazem po dupkach klepać i wskazywać lepszą drogę. Jest w tej krytyce i empatia.
Dzienniki ujawniają to, co napędza autorów, oraz – przede wszystkim – ich ego. Od Gombrowicza, który nie dość, że w czwartek, to nawet i w niedzielę, przez Pilcha, który dynamitem i bez wątpliwości osądza i rozsadza, przez Kisiela, który swoją codzienność ma za nic, za to komunizm, ach komunizm to jest pole ataku, aż po Vargę, który bije się sam ze sobą i z krajem, w którym mieszka.
Dlatego pozwolę sobie wznieść okrzyk: Krzysztof Varga Andrzejem Poniedzielskim polskiej diarystyki!
Chalid Al-Chamisi – Taxi *****
Bardzo fajna książka. Zapis monologów i dialogów z taksówkarzami Kairu, podany w autorskim komentarzu łagodnego humanizmu. Znikąd nie dowiedziałem się więcej o współczesnym Egipcie, niż z tej książki. Polecam każdemu. Szerszą recenzję na SNG Kultura napisałem – TUTAJ
Haruki Murakami – Zawód: powieściopisarz *****
Zwierzę się Państwu: też chcę napisać powieść, lecieć na skrzydłach kariery, a nawet ponad poziomy wylatywać. Tylko jak to zrobić? Może na początek przeczytać jak to robią profesjonaliści? Czytam zatem Murakamiego, choć nie czytałem żadnej jeszcze jego powieści (obiecuję nadrobić, z pewnością). Och, tak! Od Murakamiego można się wiele dowiedzieć. Przede wszystkim trzeba być niekonwencjonalnym (Murakami był od dziecka przeciwnikiem japońskiego kolektywizmu). To się da zrobić. Potem trzeba być konsekwentnym i pracowitym, zdolnym do poświęcenia wszystkiego (Murakami sprzedał swój nieźle prosperujący bar, żeby móc w spokoju pisać). Z tym trochę gorzej. Następnie należy wierzyć w siebie i nie przejmować się głosami krytycznymi. O rany! No i, czego autor w swej skromności expresis verbis nie wymienia – trzeba mieć talent i łatwość pisania. O cholera! Ciężka sprawa! Niemniej wiele szczegółów technicznego podejścia można u Murakamiego wyczytać – o bohaterach literackich, którzy niosą autora, o fabule, która pisze się sama, o zamiarach, zrealizowanych lub nie, o niezliczonych poprawkach tekstu, jakich dokonuje, o znalezieniu własnego języka, własnego tonu (w japońskim to szczególnie istotne). Przy okazji jest to poniekąd autobiografia pisarza w świetle jego książek, pisana niezwykle prosto, szczerze, a przy tym dogłębnie. Widać tu całego człowieka jak na dłoni, z dystansem do siebie i do świata, jednak w pełni zaangażowanego. To cenne. Autobiografia Harukamiego bardzo zachęciła mnie do jego powieści. Idę za ciosem, będąc ciekawym jak człowiek, ów racjonalny emocjonalista pisze swoje książki.
Agatha Christie – Autobiografia **** i pół
Ciąg dalszy pisarskiego reaserchu. Ponieważ jestem krytykiem-popeliniarzem, to zamiast Murakamiego przeczytałem wszystkie dostępne po polsku powieści Agathy Christie. Mam je z resztą w domu – zajmują sporo miejsca na półkach, bo to prawie 90 książek. Autobiografii autorki jednak dotąd nie ruszyłem. A było warto. Miłośnicy jej kryminałów znajdą tu sporo z ich klimatu, albowiem pisała po prostu o własnym środowisku, wyższej klasie średniej. Życie miała ciekawe, inspirujące do poszukiwań. Takie na przykład pytanie: jakie musiały być różnice finansowe i kosztów pracy, że rodzicom Agathy znacznie bardziej opłacało się wynająć swój dom w deszczowej i zimnej Anglii i wyjeżdżać na rok, czy dwa do południowej Francji, gdzie żyli w luksusie i słońcu w wynajętych hotelach, jeszcze na tym zarabiając?! Ja też tak chcę! Ja też tak chcę! Przepraszam, wyrwało mi się (cytat Kurt Vonnegut). Dzięki tym podróżom Agatha Christie żyła nieco inaczej, niż większość dzieci z opisywanej powyżej książki Jak wytresować Lorda – przede wszystkim miała znacznie lepszy kontakt z rodzicami i sporo związanych z nimi wspomnień „wychowawczych”. Bardzo późno poszła do jakichkolwiek szkół z internatem. Dzięki podróżom w dzieciństwie nauczyła się także języków, poznała świat i inne kultury, nabrała dystansu do życia. Napisana mimochodem książka, która tułała się z początku po kilku wydawnictwach, rozpoczęła jej karierę.
O książkach jest tam trochę. Ale najwięcej jest o epoce. Agatha Christie żyła długo, załapała się na XIX-wieczne stosunki społeczne, gdzie szacowni dżentelmeni (jej ojciec) spędzali dnie wyłącznie na graniu w golfa i bywaniu w klubie, z krótką przerwą na obiad. W epoce, w której dżentelmen mógł być tylko lekarzem lub prawnikiem, inne zawody nie istniały, bez utrzymywania służby nie wyobrażano sobie życia (przeczytajcie Służące do wszystkiego Joanny Kuciel- Frydryszak, recenzowane przez Piotra Groblińskiego – TUTAJ). Agatha Christie przeżyła wszystkie zmiany społeczne, I wojnę, która wykosiła mężczyzn i dała pole sufrażystkom, otworzyła furtki równouprawnienia. Podróżowała po Bliskim Wschodzie i brytyjskich koloniach z pierwszym mężem, była pielęgniarką w szpitalu podczas wojny, pomocniczką aptekarza. Zobaczyła wiele. I wiele z tego opisuje. Te anturaże najbardziej mi się podobają. Można jednak zarzucić autobiografii pisarki miejscami pewną dziewczyńskość, jeśli wiesz Puchatku co mam na myśli – opisy strojów, domów i potraw, które fascynowały Christie są czasem przesadnie rozwinięte. Niemniej jest to świadectwo epoki, okraszone przy tym drobnymi niuansami pisarskich zwierzeń oraz odpowiednią dawką humoru.
Mój umysł skoncentrowany był na nowym siostrzeńcu. Kiedy Ciocia-babcia krajała barani udziec, spytałam:
– A jak on wygląda? Jakiego koloru ma włoski?
– Pewno jest łysy. Dzieci nie mają od razu włosów.
– Łysy – powtórzyłam, okropnie rozczarowana. – A buzię ma bardzo czerwoną?
– Prawdopodobnie.
– Jaki jest duży?
Ciocia-babcia zastanawiała się chwilę. Przestała kroić barana i odmierzyła na nożu odległość.
– Mniej więcej taki – odparła z całkowitą pewnością kogoś, kto zna się na rzeczy.
Wydało mi się, że mały. Niemniej wywarło to na mnie takie wrażenie, że gdyby psychoanalityk spytał, z czym mi się kojarzy wyraz „dziecko”, odpowiedziałabym bez namysłu: „z nożem do krajania mięsa”. Ciekawe na karb jakiego freudowskiego kompleksu przypisałby tę odpowiedź.
Sama pisarka nie miała wysokiego mniemania o swojej twórczości, była realistką, ale wierzącą w siebie i swoją pracę. Najbardziej cieszyły ją utwory sceniczne, a zwłaszcza to, że chętnie je wystawiano. Ale nigdy nie skusiła się na namowy do napisania „czegoś bardziej poważnego”. Wiedziała, że powinna pozostać sobą i że to jej droga. Miała rację. Była w tym wirtuozem.
Janina Bąk – Statystycznie rzecz biorąc. Czyli ile trzeba zjeść czekolady, żeby dostać Nobla. ***
Ta książka stała się ostatnio sławna i modna, przynajmniej w moim bąbelku informacyjnym, wśród forowych i fejsbukowych komentatorów. Jest to książka popularyzująca statystykę, jej sposoby działania, nomenklaturę, a także zmuszająca do krytycznego spojrzenia na wyniki badań. Zwraca uwagę, że statystyka zwykle staje się bacikiem do szybkiego udowadniania gazetowych tez, jest podawana w straszliwym uproszczeniu i bez podawania badawczych źródeł. I że bardzo wiele wyników zależy od ustawienia jej parametrów – zakresu grup badawczych, sposobu badań. A odbiór tych wyników przez ogół ludności jest wielce związany z obrazowaniem ich na wykresach. Bardzo łatwo tu o przekłamania, jeśli nie ma się krytycznego podejścia. Autorka podkreśla też przemożną wagę logiki w podejściu do badań statystycznych, która czasem ustępuje chciejstwu i przesądom badaczy. Pod względem zamiarów Statystycznie rzecz biorąc to książka cenna. Niemniej wykonanie, według mnie, bardzo szwankuje. Autorka przefajnowała. I to grubo. Dosłownie treść i sens wywodu został przysypany i zniknął pod górą dowcipów, grepsów, anegdotek, obrazowych porównań, a là Top Gear. Dość powiedzieć, że śmiesznostka jest umieszczona w każdym zdaniu tej książki. Mnie to męczy. Ma to swój styl, ale gubi sens. Być może młodszy czytelnik, ten z gimbazy, potraktowałby Statystycznie rzecz biorąc jako fajerwerk humoru i perłę literatury. Ja jednak czuję, że Janina Bąk rozwodniła w dowcipach istotny temat, któremu należy się nieco bardziej serio popularnonaukowe podejście. Troszkę się zawiodłem. Jeżeli chcecie natomiast kupić tę pozycję swojemu dziecku na gwiazdkę – najpewniej jest to dobry pomysł.
Janusz Górski, Łucja Mróz-Raynoch – Przekrój przez Mroza ***** dla fanów ******
Sama słodycz i cymesik dla miłośników sławnego rysownika. Rzecz o Danielu Mrozie, ilustratorze krakowskiego „Przekroju” oraz książek dla dzieci i dorosłych, w tym kultowych jak Cyberiada Lema, Profesor Tutka Szaniawskiego oraz opowiadań Mrożka. Właściwie nie tyle jest to biografia, ile album grafik, przetykany gdzieniegdzie wspomnieniami o rysowniku, jakie snują córka oraz jego przyjaciele i znajomi: Mieczysław Czuma, Adam Macedoński i Janusz Górski. Grafiki, wzięte z łamów „Przekroju” z lat 50. i 60., a więc te mniej znane i nieco zapomniane, świadczą jedna w drugą o geniuszu i polocie Daniela Mroza. Część z nich to arcydzieła, z niezwykle oryginalną perspektywą, dzikimi skojarzeniami i przedziwnymi bohaterami. Koncepty miał niesłychane – na przykład na serii kilkunastu rysunków ilustrujących zagadki kryminalne wszystkie postaci, co do jednej, są cyklopami z pojedynczym okiem. Jakżeż nie są przy tym naturalne w swych wystudiowanych pozach! Grafiki Mroza zdają się dziełami wypracowanymi na maksa niezliczoną siecią kresek i cieniowań piórkiem, ma się wrażenie, że była to robota benedyktyńska. Z albumu można się dowiedzieć prawdy – że wcale nie. Mróz tworzył je niezwykle szybko, pewną ręką. Opowieści o nim samym, jego zachowaniach jako nieustraszonego weredyka, a przy tym dobrego człowieka, są równie zaskakujące. Wielka przyjemność oglądania tego świetnie wydanego, sporego albumu. Wracam do niego od czasu do czasu przed spaniem. Doskonale zastępuje oniryczne sny.
Wesołych Świąt! Nadziei i wytrwałości! Myślę sobie że, ta zima kiedyś musi minąć.
Rysunek, tekst i życzenia świąteczne (już?) – Marcin Andrzejewski.