8 + 4 to będzie… 12, 12 + 5 = 17. Spędziłem w szkołach (uniwersytet to też była szkoła, tylko wywiadówek brakowało) 17 lat. Do tego 11 lat pracy jako nauczyciel. Wtedy byłem jeszcze młody (obiektywnie) i kreatywny (opinia subiektywna) – z dużą dozą pewności siebie (a może arogancji) próbowałem opracować nowe programy nauczania i nawet zaprosili mnie do ministerialnej grupy konsultującej którąś tam reformę oświaty. Piszę o tym, by podkreślić, że jakieś tam wyobrażenie o szkole mam, co być może uwiarygodni dalszą część felietonu. Część dalsza bowiem będzie o szkole, a także o braku szkoły w czasach pandemii. Niedługo bowiem minie rok zdalnego nauczania i może warto pomyśleć, co dalej.
Nietrudno chyba dojść do wniosku, że lekcje online to nie jest najlepsza forma szkoły. Dzieci i młodzież potrzebują kontaktów społecznych, ruchu i sportu, wyjścia z domu, rozmowy twarzą w twarz z kimś bardziej doświadczonym (kiedyś to się nazywało wychowanie). I choć tradycyjna szkoła ma wiele wad (stąd pomysł edukacji domowej), jest raczej nie do zastąpienia. Ale jest do zmodyfikowania, zwłaszcza w dobie pandemii. Oczywiście, można się pocieszać, że po szczepieniach wszystko wróci do normy, ale czy ta norma była taka świetna? A co jeśli znowu ktoś na coś zachoruje? Otwieranie i zamykanie szkół co kilka tygodni? Nauczanie hybrydowe? A może chimeryczne…
Nawet w normalnych czasach zastanawiałem się, dlaczego szkoła jest tak mocno przywiązana do siedzenia z uczniami w klasach. Jakby z samych szkolnych murów promieniowała wiedza (może chodzi o te portrety sławnych mężów na ścianach). Dlaczego nauczyciel z grupą uczniów nie pójdzie po prostu do parku albo nad rzeczkę, by opodal krzaczka omawiać na przykład opisy przyrody w „Panu Tadeuszu”? Dlaczego nie pozwoli dzieciakom rozsiąść się na trawie, gdy mają słuchać o którejś ze zwycięskich (albo przegranych) kampanii wojennych? Czemu lekcja o stylu gotyckim nie może się odbyć przed którymś z gotyckich kościołów? Albo przynajmniej przed kościołem neogotyckim, o który niekiedy łatwiej w najbliższej okolicy. Sam praktykowałem przepytywanie uczniów podczas spacerów – zabierałem klasę na wycieczkę po lesie i po kolei prosiłem uczniów o odpowiedź na trzy pytania. Szliśmy sobie z delikwentem na końcu grupy i spokojnie rozmawialiśmy (przynajmniej ja byłem spokojny). Ptaszki czasem śpiewały, świeże powietrze ożywiało mózg, nikt nikogo nie rozpraszał, nikt nie podpowiadał.
Czy takie lekcje wiosną nie byłyby możliwe? Wiem: może padać, klasy są zbyt liczne, a na wycieczkach trzeba mieć ubezpieczenie i w ogóle da się znaleźć tysiąc przeszkód, ale przecież każdy problem można rozwiązać. Dla dzieciaków siedzących całe dnie przed komputerem nawet taki edukacyjny spacer raz w tygodniu byłby atrakcją. A i nauczyciel może chętnie by się przeszedł, na przykład z połową klasy (z drugą przeszedłby się kolega uczący innego przedmiotu). Po drodze można by pokazać jakieś ciekawe drzewo albo gniazdo ptaka, można by też ułożyć zadanie z treścią na temat drogi, prędkości i czasu. W lesie czy w parku wiele rzeczy może być pomocą dydaktyczną. Można też przysiąść gdzieś na ławeczkach i wygłosić, co tam jest do wygłoszenia. A na koniec przebiec się kawałek albo zrobić konkurs skoku w dal czy zawody w rzucaniu szyszkami do celu. Takie mam harcersko-pedagogiczne fantazje.
Jeśli już popuściliśmy wodze wyobraźni, to niech idzie w pełny galop. Szkoły są za duże. Po co te wielkie gmachy, te zatłoczone w czasie przerw korytarze? Ja bym zrobił liceum dla 50 osób – 4 klasy (roczniki) po 12-13 uczniów. Takie grupy mogłyby się spotykać gdziekolwiek – w parku, w ogrodzie nauczyciela, w wynajętej na godziny salce konferencyjnej, w teatrze. Nie potrzeba byłoby utrzymywać kosztownych budynków. Wystarczyłoby czterech nauczycieli (każdy uczyłby dwóch przedmiotów), którzy założyliby jakiś rodzaj spółki (spółdzielni). Szkoła byłaby czymś pośrednim między korepetycjami a półkoloniami. Dodatkowo miałaby zalety edukacji domowej i mogłaby zapewnić solidną opiekę wychowawczą. W uproszczeniu – każdy nauczyciel spotykałby się z klasą raz w tygodniu i przez 6 godzin uczył swoich dwóch przedmiotów. Przez resztę tygodnia kontaktowałby się z uczniami przez Internet, zadając i sprawdzając prace domowe. Piątego dnia cała szkoła jechałaby (szła) wspólnie na wycieczkę, zaliczając wf i godziny wychowawcze. Religia dla chętnych w niedzielę po mszy u zaprzyjaźnionego księdza. Egzaminy uczniowie zdawaliby eksternistycznie.
Taka to mi się wyśniła pedagogiczna wizja. Może gdybym był młodszy…