Tak sobie wyobrażałem piramidę Maslowa – jako atrakcję prowincjonalnych jarmarków. Zamiast na drewniany pal chętni do zdobycia nagrody muszą się wspiąć na ostrosłup wysmarowany masłem. Kandydaci na lokalnych herosów płacą niewielką kwotę i próbują zadziwić świat (czyli społeczność zebranej na festynie dzielnicy). Śmiechu jest przy tym co niemiara, bo rzadko im się udaje. Ale się starają…
W rzeczywistości piramida Maslowa okazała się teorią amerykańskiego psychologa. O hierarchii potrzeb wielokrotnie czytałem w różnych czasach i miejscach. W naukach humanistycznych teoria ta uznawana jest za coś w rodzaju dogmatu – raczej się z nią nie dyskutuje. Maslow opisał ją w artykule z 1943 roku, a potem w znanej książce z roku 1954. Problem w tym, że pod koniec życia (umarł w 1970) zmienił zdanie i swoją teorię zmodyfikował. Znowu napisał o tym artykuł, a już po śmierci naukowca ukazała się kolejna książka – jakoś dziwnym trafem mniej popularna. Dowiedziałem się o niej z dzieła Krzysztofa Karonia Historia antykultury 1.0 i z samodzielnych poszukiwań w sieci. Jakie są różnice w obu ujęciach?
W starszej wersji potrzeby ludzkie podzielone są na pięć grup, przy czym tych pięć grup jest ułożonych hierarchicznie – są potrzeby niższego rzędu, które zaspokajamy w pierwszej kolejności, i potrzeby wyższe – w pewnym sensie szlachetniejsze, ale za to czekające w kolejce. Zajmujemy się nimi dopiero wtedy, gdy zaspokoimy potrzeby podstawowe (stąd motyw piramidy, będący jednak jedynie graficznym obrazem teorii, w dodatku motywem graficznym cudzego autorstwa). Mamy zatem potrzeby fizjologiczne, potrzeby bezpieczeństwa, potrzeby miłości i więzi, potrzeby szacunku oraz uznania i wreszcie na samym szczycie – potrzebę samorealizacji. Zatem najpierw jedzenie, potem dach nad głową, przyjaciele i miłość, poważanie i szacunek, a wreszcie rozwój swego twórczego potencjału, realizacja wyznaczonych sobie celów. Pięknie, tyle że pod koniec życia Maslow widzi już osiem pięter w swojej piramidzie: dochodzą potrzeby poznawcze, estetyczne (obie grupy poniżej poziomu potrzeby samorealizacji) i wreszcie umieszczona na szczycie potrzeba transcendencji, czyli duchowego rozwoju, pozwalającego odnaleźć swoje miejsce we wszechświecie, wpisać się w absolutny porządek. Ciekawy artykuł o rozwoju teorii Maslowa można przeczytać tutaj
Jeszcze ciekawsze jest pytanie, dlaczego o tym poszerzeniu (pogłębieniu?) rozumienia ludzkich potrzeb tak niewiele się mówi. Czemu się o tym nie uczyliśmy (może nie pamiętam), czemu nie ma o tym w wielu publikacjach ani w polskiej Wikipedii (choć jest w sześciotomowej Nowej powszechnej encyklopedii PWN)? Są tylko dwie odpowiedzi na to pytanie: albo omawiający problem nie wiedzieli o „nawróceniu” Maslowa, albo świadomie je pomijali. Obie niezbyt dobrze o nich świadczą – uczciwość w prezentowaniu poglądów nakazywałaby o tej zmianie wspomnieć, nawet jeśli się z Maslowem nie zgadzamy. W latach 80. (gdy po raz pierwszy o Maslowie usłyszałem) pośmiertnie wydana książka amerykańskiego naukowca i jego artykuły w niszowym czasopiśmie mogły nie być znane. Ale dziś? W dobie Internetu? Dziś to chyba pomija się sprawę milczeniem, uznając zmianę za jakąś fanaberię starzejącego się profesora. Na samym szczycie potrzeba transcendencji? A gdzie humanizm, samorealizacja i twórczy rozwój? Poniżej?
Tak naprawdę to za dwiema wersjami hierarchii potrzeb stoją dwie wizje człowieczeństwa. W pierwszej człowiek jest panem swojego życia, a jego najważniejszym celem jest szczęście i samorealizacja. Może ona polegać na zaspokojeniu mniej lub bardziej wysublimowanych potrzeb, realizacji wyznaczanych przez siebie celów albo na słuchaniu ulubionych płyt. Według drugiej wersji jest coś ponad tym humanistycznym światem i człowiek powinien (chce) ten wyższy porządek odkrywać i w niego się wpisywać. Tu nie jest już panem samego siebie, ale podlega jakimś siłom spoza doczesności. Bogu? Prawom wszechświata? Naturze? Kwestia wiary. Czy rację miał Maslow 1.0 czy Maslow 2.0 – nie wiadomo, ale symptomatyczne jest, że z wiekiem szala prawie zawsze przechyla się w stronę transcendencji. Gdy trwoga, to do Boga? Przynajmniej w wymiarze indywidualnym, bo w wymiarze wspólnotowym jest jakby odwrotnie. Ludzkie zbiorowości od tysięcy lat szukały kontaktu z duchowością. Nie wierzę, że malowanie ścian jaskiń, budowa kamiennych kręgów czy wznoszenie piramid (albo katedr) miało czysto praktyczne znaczenie, było przejawem samorealizacji czy kaprysem lub manipulacją władzy. Ludzie potrzebę transcendencji zaspokajali od zawsze i to zazwyczaj stawiając ją przed potrzebami komfortu czy bezpieczeństwa. (Choć trzeba też przyznać, że niektórzy tę oczywistą u ludzi potrzebę wykorzystywali w innych celach). I nagle coś się zmieniło, świat został odczarowany. Szczyt piramidy to już nie jest miejsce, skąd mamy bliżej do nieba. Dziś być na szczycie to mieć sławę i pieniądze, być sobą. Ze sobą, w sobie i dla siebie.
A skoro doszliśmy do pieniędzy… Trzymam w szufladzie biurka banknot jednodolarowy. Wyjmuję go sobie i oglądam, gdy nie chce mi się pracować – taka dodatkowa motywacja. Na rewersie zielonego pieniądza, w otoczeniu wstęg, napisów i dekoracyjnych motywów organicznych widnieje… ścięta piramida z okiem opatrzności na szczycie. Co ma symbolizować ów tajemniczy rysunek? Może projektant w proroczej intuicji zobaczył piramidę pana Abrahama Maslowa, Amerykanina, potomka rosyjskich Żydów…