Czekamy tylko, aż korona nam z głowy spadnie, a póki nie spadła, żyjemy jak w rzeczywistości filmu katastroficznego. Przerąbane, zatem trzeba poprawiać sobie nastrój drobnymi przyjemnościami. Byle nie przesadzić, bo jak wiadomo, wszystko, co przyjemne, jest nielegalne, niemoralne lub powoduje tycie. Zatem przyjemności dawkujemy tycio tycio.
Trzeba powiedzieć, że wpadnięcie w sidła Netfliksa to był dobry plan, choć coraz ciężej na nim znaleźć prawdziwe rewolucyjne hity – albo jesteśmy już nieco znudzeni, albo po prostu, z racji pandemii, jeszcze ich nie nakręcono, a poprzednie już obejrzeliśmy (tutaj można poczytać wcześniejsze recenzje: LINK, LINK , LINK). Wyszukiwanie pereł w tej otchłani zajmuje nieco czasu, ale nadal na takie da się natrafić. Jeśli nie na prawdziwe perły, to chociaż na sztuczne. Zatem relacjonuję ostatnio znalezione.
****** oczu nie można oderwać
***** bardzo duża satysfakcja
**** dobry
*** może być, ale może też nie być
** słabo, jest słabo
* w ogóle nic ni ma
Niewiarygodne (Unbelievable) ******
Serial kryminalny o trudnym temacie przemocy seksualnej. Dobrze robią temu obrazowi dwie rzeczy: że jest on oparty na faktach oraz zderzenie aktorskie solidnie granych charakterów. Psychologia postaci. Sfabularyzowanie tej historii pozwoliło na poszerzenie uniwersalności – jest tu przekrój przez zjawiska i postawy, ale sprawiający wiarygodne wrażenie. Zaletą jest spokojne, niepędzące tempo opowieści, obrazujące żmudną robotę policyjną i zawiłą drogę dojścia do prawdy, a przy okazji pozwalające rozsmakować się w przyjemności oglądania.
Zostaje dokonany gwałt na nastolatce z problemami, lokatorce domu poprawczego. Niestandardowa osoba i jej odbiór powoduje, że policja popełnia serię błędów, zaniechań, a temat zostaje de facto zamieciony pod dywan. Widz także zostaje nieco zmylony, wraz ze stróżami prawa. Pierwsze części oglądamy niemal oczami owej nastolatki, świetnie granej przez eteryczną i neurotyczną Kaitlyn Dever. Dopiero później się okazuje…
Aktorsko jest to serial znakomity, świetnie zagrane są nawet trzecioplanowe role – znaczną większość obsady stanowią kobiety, bo to na nie jest skierowana uwaga widza: od ofiar przestępstw, reprezentowanych przez różne typy charakterów i życiowych postaw – co daje do myślenia i obrazuje, jak zmienia się życie osób doświadczonych traumą gwałtu, aż po dwie protagonistki o charakterach silnych i temperamentach skrajnie różnych. Grają je skromna i spokojna Merit Wever oraz fantastyczna i charyzmatyczna Toni Colette, coraz bardziej jedna z moich ulubionych aktorek, zwłaszcza po obejrzeniu przewrotnego Na noże, co relacjonowałem wam już na SNG Kultura – TUTAJ. Obydwie potwierdzają w serialu swoją najwyższą klasę.
Wydawałoby się, że schemat niedobranych partnerów jest filmowo mocno ograny, tutaj jednak podano go znacznie bardziej realistycznie – oglądamy zarówno fabularne zalety tego zderzenia postaci, jak i jego poważne wady, które powodują, że śledztwo z początku kuleje i buksuje w miejscu. Przy tym niezwykle istotny temat przestępstw seksualnych został podany bez dydakyzmu, de facto na tacy z faktami, które widz sam ocenia i które zapadają mocno w pamięć. Nie spodziewałem się tak dobrego serialu.
Beastars ******
Jeżeli nie oglądaliście nigdy anime i jeżeli wasz stosunek do filmów animowanych jest sceptyczny i podejrzliwy – zacznijcie od Beastars. Nie jestem w żadnym wypadku znawcą tego gatunku, ale jest to pierwsze anime, które nie tylko wydało mi się równie dobrym obrazem jak wiele aktorskich filmów, ale i pierwsze, po którego obejrzeniu poczułem się zaniepokojony swoim stanem. Swoją kondycją widza. Otóż forma rysunkowa, wszystko jedno, czy podawana ręczną kreską, czy też kreowana przez komputer, powoduje od wstępu pewną umowność, niejaki nawias, który nigdy do tej pory nie pozwolił mi (wewnętrznym nastawieniem) porównywać gatunków klasycznego filmu aktorskiego z animacją. Oglądając filmy rysunkowe – jakiekolwiek, nawet te poważne – zawsze odczuwałem jakiś dystans pomiędzy mną a emocjami. Otóż gdzieś tak mniej więcej w połowie serialu Beastars zacząłem się łapać na tym, że traktuję jego animowane zwierzęce postaci zupełnie tak, jakby były aktorami. Utożsamiam się. Albo coś ze mną nie tak, albo ten serial taki dobry.
Przede wszystkim wieloznaczny i aluzyjny na maksa. Głębia wieloznaczności, analogii, odniesień nie wprost, parafrazy całych połaci kultury i ludzkich zachowań, które można odczytywać na wiele sposobów. Nigdy nie jest to przeniesienie jeden do jednego. Zawsze skręcone w niespodziewane znaczenia. Otóż rzecz jest o naturze człowieka – o dzikości tkwiącej w jego wnętrzu. Ale jest przy okazji o seksie jako narzędziu kontroli i dominacji, o instynktach wiodących nas w najróżniejsze strony, o poprawności politycznej, o zamiataniu pod dywany niewygodnych fragmentów ludzkiej natury, o okrucieństwie życia, ale też o pewnych niszach, schroniskach, w których chowamy się, by przetrwać.
Napisałem: o naturze człowieka? Ależ skąd, co ja piszę! To wszystko o zwierzętach jest! Głównym bohaterem jest wzruszający w swym skomplikowaniu wilk Legoshi, rewelacyjnie grany przez… Tfu!… Widzicie? Świetnie grany przez animatorów, oczywiście. Legoshi, drapieżnik z urodzenia jest człowiekiem… Ech!… Znowu!!! Jest zwierzęciem pełnym wątpliwości, niewierzącym w siebie, mającym niskie poczucie własnej wartości, właściwie mało samoświadomym. W życiu studenckim musi konfrontować się do tego z charakterami dominującymi, postaciami pełnymi ambicji i rozmachu, de facto żyć w ich cieniu – bo Legoshi jest oświetleniowcem w studenckim teatrze. Liderem aktorów jest charyzmatyczny jeleń Louis, jak na samca alfę postać wielce skomplikowana, bo roślinożerna, ale zdolna imponować mięsożercom. Koegzystencja drapieżników z roślinożernymi jest osią całego filmu – pozwala scenarzystom ograć i kwestie dominacji w życiu społecznym, sprawy agresji i lęku przed nią, ale też panującej umowności ról i, wspomnianej wyżej, poprawności politycznej. Albowiem koegzystencja nie przebiega bez zgrzytów. A zgrzyty owe znaczone są od czasu do czasu ludzką krwią.
Tfu! Zwierzęcą, zwierzęcą…
Kto chce, może też podstawiać za współegzystencję królików z wilkami także animozje rasowe lub rywalizację płci. Twórcy tego serialu zrobili doprawdy wiele, żeby w każdym odcinku, w każdej niemal scenie okazywała ona inne oblicza, które można (choć nie trzeba) odnosić do tego, co oglądamy w codzienności. To film psychologiczny tak naprawdę. Prawdziwy psychologiczny dramat.
Mamy dylematy miłosne. Mamy kwestie mezaliansu i dopasowania w związku. Biedny szary wilk Legoshi męczy się sam ze sobą i z otaczającym światem, który daje na każdym kroku dowody fałszu i zakłamania. Męczą się i inni bohaterowie – niepewna siebie króliczka Haru, żyjący na krawędzi gwiazdor aktorski Louis i nieszczęśliwie zakochana w Legoshim, a przy tym władcza i dążąca bezwzględnie do celu Juno. Do tego cała gama roślinożerców i mięsożerców. Konformiści płynący z prądem, buntownicy, żądni sławy, oraz ci, którzy schodzą na ścieżki przestępstwa.
Wszystko to powstało na podstawie mangi (komiksu) stworzonej panią Paru Itagaki. Na ekran zostało przeniesione z talentem, jak sądzę (ale się nie znam), przebijającym oryginał. Strona wizualna serialu przyprawia od czasu do czasu o dreszcze – wspaniale został pokazany ruch i mimika, zwłaszcza że oglądamy przecież środowisko aktorskie, przedstawienia, a nawet balet w zwierzęco-ludzkim wykonaniu! Najpiękniejsze jednak jest w tym filmie światło. Nie widziałem nigdy, w żadnym filmie animowanym, takiego światła. Twórcy namęczyli się nad Beastars wybitnie, łącząc techniki komputerowe i rysunku ręcznego, które dały ten efekt.
Przyznam, że z niecierpliwością czekam na kolejny sezon. Ma się ukazać w marcu.
Nie ustaję w poszukiwaniu dobrych seriali kryminalnych. Lub choćby takich Porządnych. A jeśli już nie, to chociaż Dających Satysfakcję. Takich choćby, jak opisywany w poprzednich Cóż-tam-panie-na-Netflixach serial Hinterland albo polski Rojst. Znalazłem kilka takich, które Mogą Być – wymieniam tytuły: Zbrodnia (z Wojciechem Zielińskim) ***, Las (francuski La Forêt )***, Lód (znów francuski Glacé)***. Kilka iezgorszych, na przykład te na podstawie powieści Harlana Cobena – Stranger ***, Safe ****, W głębi lasu ****, albo luksemburski (sic!) ostatnio mocno promowany Capitani ****, które choć dobre klimatem i trzymające w napięciu mają w fabule jakiś nieszczęsny kiks, który niweczy ich wiarygodność, co gorsza zwykle na końcu.
Obejrzałem też parę takich, które Nie Mogą Być, więc ich nie wymieniam. Chodzi jednak o to, żeby serial kryminalny wbijał się w pamięć. Zapadał. Wbijał klina. Jak zapada, to dobry. Było takich niewiele.
Broadchurch, sezon 1 i 2: ******, sezon 3: *****
To bodaj najlepsze kryminalne, co znalazło się na Netflixie. Znakomicie obsadzone – w rolach głównych David Tennant, charyzmatyczny nerwowy chudzielec, i Olivia Colman, znana z głównej roli w królewskim The Crown. Znów konflikt charakterów – bardzo ostry i wyrazisty – detektyw Alec Hardy (Tennant), człowiek z zewnątrz, o zerowych umiejętnościach socjalnych, zdolny arogant, kontra rutynowana policjantka Ellie Miller (Colman) z sercem na dłoni, wrośnięta w lokalną społeczność, mająca do życia życzliwy stosunek, który niestety może okazać się czasem naiwnością. Śledztwo dotyczy zabójstwa nastolatka, tropy się plączą, a rzeczy okazują się nie takie, na jakie wyglądały. Do tego odkrywają się liczne trupy w szafie (tym razem w przenośni) lokalnej społeczności, a emocje kipią. Wszystko odbywa się w przepięknych nadmorskich plenerach tytułowego miasteczka turystycznego z olbrzymią klifową skałą. Wygląda to wszystko na ograny schemat, znany z wielu kryminałów. Uderzmy się jednak w piersi – czyż nie po to oglądamy kolejnego Jamesa Bonda, żeby zanurzyć się w otchłań znanych sobie schematów? Po to właśnie.
Tymczasem jednak Broadchurch wybija się znacznie ponad przeciętność i schematy. Przede wszystkim jest wiwisekcją postaw. Znaczną część fabuły poświęcono na stosunki społeczne i opis rezonansu, jaki zbrodnia wywołuje w niewielkim kręgu znających się dobrze ludzi. Ci reagują często jako tłum, niesiony najróżniejszymi uprzedzeniami – kończy się to niestety dramatycznie. Kolejne odkrywane fakty wywołują burzę zarówno na otwartym forum, jak i wewnątrz rodzin zamkniętych w swoich sypialniach. Broadchurch jest bardzo wszechstronny, przekrojowy – nie tylko zbiera szeroką falą zarówno śledztwo, jak i reakcję na nie, opis wewnętrznych małomiasteczkowych stosunków, ale także – to w drugim sezonie – reakcję społeczną na toczący się proces mordercy, zawiłości udowadniania win, przesłuchiwania świadków i dość ponury rezultat tego wszystkiego.
Broadchurch jest dobry, wielowątkowy i dogłębny, a przy tym świetnie zagrany. Można go nazwać analizą przestępstwa i jego dalekosiężnych reperkusji.
W pułapce (Ófærð). sezon 1: *****, sezon 2: ***
To nie jest kryminał idealny. Ale zapadający w pamięć. Między innymi za sprawą scenerii, w której się rozgrywa. Schemat jest wzięty oczywiście z Morderstwa w Orient Ekspresie – szukamy przyczyn i sprawcy zbrodni w zamkniętym kręgu, z którego nie można wyjść i w którym wszyscy mogą być podejrzani. A nie można wyjść, bo dookoła lód, śnieżyca i zawiane drogi. Gdzie dużo lodu i śnieżyc? Na Islandii. Rzecz cała w skandynawskim klimacie, mamy nawet detektywa, który przypomina nieszczęśliwego Wikinga. Wszystko w tym filmie jest takie zwykłe i codzienne, w wielu miejscach wręcz nieporadne, łącznie z detektywami. Za śledztwo biorą się z musu lokalni stróże prawa, którym takie sprawy się po prostu nigdy nie zdarzają, ale ekipa ze stołecznego Reykjaviku nie może przybyć ze względu na straszliwą pogodę. Tymczasem mamy tu okrutną zbrodnię, a jak poskrobać lód z wierzchu nieco większą skrobaczką – także i dalsze okropne rzeczy, w które zamieszany jest zapewne ktoś ze środka zamkniętej w lodach lokalnej wioski o niewymawialnej nazwie, leżącej nad brzegiem Morza Północnego. Detektyw z problemami rodzinnymi Andri Olafsson (grany przez Ólafura Darriego Ólafssona, zbieżność nazwisk aktora i postaci zapewne zupełnie przypadkowa, tam wszyscy się tak nazywają) jest milczącym i nieco skrytym islandzkim Wallanderem. Czy pomimo braku doświadczenia i problemów rozwodowych da radę pociągnąć rzecz do końca? Ten konglomerat znanych widzom klisz, podanych w nordyckim sosie ma jednak dużo swoistego uroku i pewną skromną naturalność, która jest jego atutem i wyróżnia go spośród innych.
Sezon drugi niestety nie dorasta do oczekiwań – odcinanie kuponów od spójnego zamkniętego dzieła.
Derry Girls *****
Ale kryminały to nie wszystko. W dobie pandemicznej należy sobie poprawiać humor. Czy to oglądaniem odcinków Monty Pythona (dostępne na platformie), czy to wyszukiwaniem seriali komediowych zdolnych podnieść nieco poziom endorfin. Nawet tych z pozoru głupawych, wręcz nieco slapstickowych czy sitcomowych. Derry Girls spełniają te kryteria, będąc mikroserialem z sześciu odcinków o długości kilkunastu minut. Jest to balans na linie pomiędzy drażniącą manierą, głupotami nastoletnich umysłów i koszarowo-anarchistycznym humorem a przekazywaniem prawdy o świecie i relacjonowaniem historii kształtującej codzienność. Lata dziewięćdziesiąte. W Derry w Irlandii Północnej. Albo w Londonderry, jak chcieliby niektórzy. Życie w stanie wojennym, trochę lżejszym niż nasz, ale też znacznie bardziej krwawym. I to życie nastolatki z kompletnym sianem w głowie i aspiracjami na miarę Szekspira, a przy tym w obarczeniu nieco dysfunkcyjną rodziną i porąbanymi przyjaciółmi. Historia IRA, brytyjskiej dominacji i ewentualnego porozumienia pokojowego czai się gdzieś w tle, niby mało ważna, ale po prostu kształtująca mental tytułowych dziewczyn z Derry, z których jedna jest zresztą chłopakiem. Z jednej strony lekkie, głupio zabawne, z drugiej strony dotykające rzeczywistości. Niesztampowo napisane postaci. Z tła wybija się zakonnica – dyrektorka szkoły, grana przez Siobhán McSweeney, zda się – jedyna rozsądna osoba w tym towarzystwie, przejawiająca jednak swoiste słabostki. Wszystko pokazane w krzywym zwierciadle – stosunki irlandzko-brytyjskie, katolicko-protestanckie, damsko-męskie, rodzinne i wszelkie inne, widziane okiem zagubionych nastolatków. Derry Girls stąpają po cienkim, prześmiewczym lodzie, ale scenarzyści patrzą na swoich bohaterów z ciepłym sentymentem – zupełnie jak my patrzymy dziś na nas samych, nastoletnich sprzed lat. Coś w tym jest.
Mission Control *****
Jak wiecie, Perseverance jeździ sobie właśnie po innej planecie, zatem niesiony falą tego sukcesu obejrzałem polecany dokument Challenger – ostatni lot *****, bardzo rzeczowy, dobrze zrobiony i w wielu miejscach łapiący za serce, mimo że wiemy przecież, jaki był finał i że nie był on radosny. Niemniej nadal wiedziony głodem kosmosu zagłębiłem się w kolejny film dokumentalny, mniej znany, ale równie fajny, a do tego w wymowie krzepiący (co istotne w dobie pandemicznej). To dokument o tworzeniu amerykańskiego kosmicznego programu Apollo i dalszych. Najistotniejsze w nim są gadające głowy. To cały cymes – wypowiadają się z werwą wszelkie staruchy, które ten program budowały, w tym te najważniejsze – znane z filmu fabularnego Apollo 13, zarówno te, które ratowały tyłki orbitującym, jak również ci, których tyłki ratowano. Na przykład Gene Kranz, szef misji (znacie go jako postać graną przez Eda Harrisa), ale i ci czcigodni starcy, którzy wtedy przerabiali słynne okrągłe filtry CO2 na kwadratowe, za pomocą taśmy klejącej i okładki z instrukcji obsługi, dzięki czemu parę osób latających do Księżyca i z powrotem zdołało to przeżyć, pomimo awarii.
Dokument oddaje przede wszystkim tzw. team spirit, jaki zdołano stworzyć w latach 60. i 70. w centrum lotów Houston, a także opisuje różne dramatyczne wydarzenia, które do tego sprawnego zespołowego działania w końcu doprowadziły. Mimo wszystko na pierwszy rzut oka widać, że sukcesy kosmicznych podbojów zawdzięczamy przede wszystkim ciekawym ludziom o otwartej głowie, z chęcią do działania i charyzmą, którzy potrafili zarządzać podwładnymi i pociągnąć ich we właściwą stronę. No i oczywiście gigantycznej rządowej kasie dla NASA. Chwała zatem im wszystkim.
Miłego oglądania!