Czym właściwie jest tożsamość? No i gdzie są jej granice? Na przykład moja własna, którą znam najlepiej, więc mogę się wypowiedzieć (chyba). Czy to tylko wychowanie, rodzina, kształtowanie, nauka? Opowieści Dziadków i Rodziców? Szkoła podstawowa, liceum, koledzy, granie w piłkę na boisku, włażenie do bunkrów peerelowskiej tysiąclatki i jeżdżenie rowerem po parku Julianowskim? Lektury, wyjazdy, fotografowanie? Dostanie po mordzie za brak kasy od lokalnego bałuckiego bandyty? Pewnie tak. Ale czy jeszcze szerzej? Czy jeszcze dalej, głebiej, dawniej?
Pisałem przecież o Heinzlach – LINK, o szpitalu, miejscu urodzenia – LINK, rzeczach znacznie ode mnie wcześniejszych. A taka Polska na przykład. Też trochę starsza ode mnie, a ukształtowała mnie niewątpliwie. Nad moją tożsamością biedził się Rej, Mickiewicz, Barańczak i Lem, choć wcale o tym nie wiedzieli. Nawet kudłaty nihilista Kurt Vonnegut też się męczył na innym kontynencie.
Nie ma granic. To wszystko skomplikowane. Niektóre rzeczy, przestrzenie, wydarzenia oprócz nadawania tożsamości stemplują jednak człowieka pewnym niezmywalnym piętnem, choć może człowiek wcale tego nie chce. Ale mimo woli nasiąka, zabarwia się. I potem już jest stamtąd, z tamtego czasu i miejsca, tego jedynego. I książka Tomasza Włodkowskiego „Zła dzielnica” jest właśnie o takim zabarwianiu nie do zmycia. Bardziej jest o takiej skazie podskórnej niż o zwykłej tożsamości. Jest to książka mi bliska, albowiem jak się łatwo domyślić, dorastałem w tej samej najgorszej dzielnicy miasta, choć z kompletnie innymi wspomnieniami. Albowiem Bałuty to dzielnica największego przemieszania czasu i przestrzeni, jaką znam. Wszystko tu już było, tylko dziesięć razy zostało wymiecione i postawione od nowa. Zostały liczne resztki, pozostałości, czasami już nie wiadomo po czym, w większości liche i marne, każde z innej beczki.
Kiedyś o tę dzielnicę fotografował Maciej Rawluk, jako „palimpsest” – LINK , to dobre porównanie. Miejsce, które zostało wielokrotnie w różny sposób naniesione na tę samą mapę i stanowi bałagan nie do posprzątania, albowiem nic już z niej odczytać się nie da. Coś było, ale co? Trzeba dopiero pooddzielać warstwy, przyjrzeć się pod światło, żeby coś wyczytać z tej karty. „Zła dzielnica” to książka, która przykłada nie tyle aparat rentgenowski, żeby te warstwy podświetlić, ile coś w rodzaju USG – widać fragmenty, przebłyski przeszłości, z których możemy poskładać sobie obraz, ułożyć jak mozaikę, zespolić. Wrażliwość autora jest aparatem prześwietlającym ten kawałek miasta. Tomasz Włodkowski – człowiek, który wychował się tutaj i potrafi patrzeć, potrafi opowiadać, daje nam swój obraz, swoją tożsamość, swoje spojrzenie.
„Zła dzielnica” jest taka, jak miejsce, które opisuje – jak Bałuty. Rozglądasz się, patrzysz – o tu budynek z getta, tu stalinowskie osiedle, a tu stały kiedyś stodoły, które spaliły się jeszcze w XIX wieku. Tu Rybna, tu jakaś dawna Browarna, a na Browarnej od dymu czarno, jak wiadomo. Odwracasz się, a za plecami park barona Heinzla, z nieistniejącym pałacem, stykający się bratersko ze slumsami największej wsi w Europie. Sto tysięcy ludzi mieszkało tu bez kanalizacji, bez wodociągów i prądu aż do pierwszej wojny światowej. Slumsów też już prawie nie ma. Na ich miejscu deweloper właśnie wycina wszystkie drzewa pod nową Residence Park czy inną Zieloną Favelę, ale obok… zaraz, zaraz, przecież to dom tkacza, co tu przyjechał z Saksonii w 1830 roku. No niestety, dach spłonął zeszłej jesieni w owym zabytku, ale nie szkodzi, bo rzut beretem stamtąd Julianów, dzielnica willowa z luksusowymi alejami lip wytyczonymi jeszcze przed wojną. No niestety, zza wzgórka wyłania się koszmarnie paskudny kościół, relikt lat 90., a tu kolejna rudera, a tam jeszcze… I tak można by w nieskończoność o nieskończenie niedokończonej dzielnicy Bałuty.
„Zła dzielnica” Tomasza Włodkowskiego to w sporej części na dobrą sprawę autobiografia dorastania. Młodzieńcze wygłupy, dialogi na cztery nogi i idiotyczne pomysły (np. smaczna historyjka o łamaniu ręki, żeby nie pisać klasówki). Wszystko to splecione w węzeł z historią miasta, historią miejsca, które wciąż żyje częścią dawnego życia. Ludzie zostali i ludzka pamięć została, a Bałuty zapisały swoje piętno. Rzeczy zobaczonych i usłyszanych nie da się odzobaczyć i odusłyszeć.
Przy Bałuckim Rynku stoi dom. Rozłożył się miedzy trzema ulicami jakby na wyspie. W czasie wojny mieściła się w nim siedziba Gestapo i policji niemieckiej Schuppo. Po wojnie na dole była apteka, a na górze mieszkał mój kolega ze szkoły, chodził do klasy niżej, miał na imię Bogdan. Rodzina Bogdana nie była zbyt bogata, a mieszkanie duże, brakowało więc pieniędzy, by umeblować wszystkie pokoje. Jedno z pomieszczeń, największe, chyba to narożne, położone nad apteką, stało puste. Można było się po nim ganiać, a nawet jeździć na rowerze. Rodziców nie było w domu, wnieśliśmy na górę rower i pedałowaliśmy w kółko, wznosząc tumany kurzu, pokój był rzadko sprzątany, bo i po co, skoro nikt w nim nie mieszkał. Gestapowcy odbici w szarych ścianach gapili się na nas zdumieni, że tak wolno się zachowywać i wściekli, że nic nam nie mogą zrobić. Robili groźne miny chcąc nas przestraszyć, ale my nic sobie z tego nie robiliśmy, co najwyżej na złość im pędziliśmy po pokoju jeszcze szybciej. Żydowscy chłopcy dołączali do nas, biegnąc za rowerami, drwiąc ze swych prześladowców, śmiejąc się głośno zaglądali w oczy swym niedawnym katom. Schuppowcy poszczękiwali bronią chcąc iść na kolejny patrol przy zasiekach okalających getto, z tą jednak różnicą, że na szczęście nikogo nie mogli zastrzelić i zasieków już nie było, dołączali więc źli do gestapowców, wtapiali się w ściany i patrzyli na nas nienawistnie.
Autobiografia i historia miesza się w książce z opowiadanymi wycinkami losów rodziny niemieckiej i żydowskiej (pierwotnie niemieckiej i pierwotnie żydowskiej, bo wszystko miesza się w polsko-łódzkim garnku, przegryza narodowo). Pokruszone wycinki – składają się jednak w całość, w linię, która doprowadza nas do współczesności, biegnąc po meandrach, jakich doświadczyły niegdyś Bałuty. Można przypuszczać, że to sparafrazowane prywatne historie rodzinne.
Język książki jest żywy, gawędziarski, czasami zbaczający w stronę poezji. Płynie różnorodnie, tak jak różnorodny jest patchwork szyty w tej minipowieści. Fajnie się to czyta. Bardzo podobają mi się metafory i porównania, jakie wynajduje Tomasz Włodkowski.
Najwięcej jest na Bałutach potomków łódzkiej biedoty, to oni lgnęli do tej osady od początku jej istnienia. Chłopom wydawało się, że tutaj można uciec od nędzy i zimna przeciskającego się przez szpary rozchwianych chat i wiatrem podszytych stodół. Część z nich znajdowała pracę w powstających w Łodzi fabrykach. Niektórzy liczyli na łatwiejszy zarobek i woleli żyć z przestępstw, dlatego coraz więcej chłopów zasilało bandy, które świetnie sobie radziły wśród bałuckich zaułków. Inni mieszali się z kryminalistami i w końcu stawali się nie do odróżnienia, jak wytarte karty tej samej talii.
„Zła dzielnica” to maksymalnie subiektywny, wrażeniowy, ale pełen erudycyjnej wiedzy obraz kawałka miasta, opisany wraz z ludźmi, ich życiorysami, historiami. To jakby destylat z przestrzeni, zahaczający o czasy zamierzchłe, czasy u zarania, przez historię dzikiego nieokiełznanego rozwoju, aż po nasz dzień. Esencja z dawnych życiorysów splecionych z biografią autora. Postaci są ciekawe, zwłaszcza rewolucjonisty Arona Fajbiszowicza, choć ich losy nakreślone dosłownie w kilku słowach i pojedynczych dialogach, wplecionych w niefabularną, wspomnieniowo-historyczną narrację. Mimo to wydają się być żywe i realne.
Lakoniczność jest oryginalną cechą tej książki, muskamy ledwo wydarzenia, te odległe w czasie, jak i te bliższe nam, całkiem współczesne. W dwóch zdaniach Tomasz Włodkowski roztacza przed nami krótkie i dosadne wizje, doszywa kolejne łatki do swojej wielowątkowej opowieści, sklecając z nich elegię na cześć i requiem ku pamięci o zaginionej przeszłości Bałut. Jest tu sentyment, ale nie ma cukrowania, dostajemy opowieść razem z napięciem i natężeniem społecznych stosunków, opisywanych bez ogródek.
Na Bałutach osiedliło się dużo niemieckich rodzin. Wielu łodzian nie zdaje sobie sprawy, że w ich żyłach płynie niemiecka krew. Po II wojnie światowej takie pochodzenie skrzętnie skrywano. Bo też owi osadnicy zachowywali się bardzo różnie: od przyzwoitości wobec polskich i żydowskich sąsiadów do ogromnej nienawiści, która wybuchła nagle, zaprzeczając w jednej chwili teorii o dobrosąsiedzkich stosunkach, jakie miały panować w tym wielokulturowym mieście. Tak naprawdę relacje nigdy nie były dobre, co najwyżej poprawne, a to i tak dużo. Miłość trwa krótko, nienawiść może trwać wiecznie przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Po przeczytaniu „Złej dzielnicy” zdaje się jednak, że miłość autora do tego dziwnego miejsca pełnego sprzeczności będzie trwała po wsze czasy. Bo w Bałutach, brzydkich i chaotycznych można się zakochać ślepo.
Polecam „Złą dzielnicę”, nie tylko bałuciarzom. Książka wyszła w Wydawnictwie Kusiński.
Premiera książki 4 listopada 2021 w łódzkim Muzeum Kinematografii o godzinie 18.00. Spotkanie z autorem poprowadzi prof. Tomasz Bocheński.