Zawsze zwalniałam kroku przy dwóch witrynach, kryjących dziesiątki maleńkich prostokątnych krain, z których każda warta była obejrzenia. Po obejrzeniu wystawy wchodziliśmy do środka, gdzie w małym, ciemnym pomieszczeniu równie mały i mroczny pan w okularach nabożnie pochylał pęsetę nad swoimi krainami o zębatych brzeżkach, przenosząc je z jednej mapy na drugą, budując z nich symetryczne krajobrazy. Wołały mnie niezrozumiałe zaklęcia: République Rwandaise, Flores Cubanas, Republic of Liberia, Posta Romana, Nippon – tak bohaterka książki Zośki Papużanki „Szopka” wspomina wizyty w sklepiku filatelistycznym w Zakopanem. Ja też pamiętam taki sklepik – mieścił się w drewniany domku na łódzkiej ulicy Limanowskiego i nazywał się „Hobby”. Można tam było kupić wisiorki, maskotki czy naklejki, wymienić monety będące w obiegu na numizmaty, ale przede wszystkim były tam znaczki. Odkryłem sklep „Hobby” w trzeciej czy czwartej klasie i odtąd przez kilka lat prawie wszystkie otrzymywane pieniądze przeznaczałem na tajemnicze „ząbkowane krainy”. Co byś chciał na gwiazdkę, na imieniny, na urodziny? Znaczki, znaczki, znaczki.
Wspomniana postać z książki wymarzyła sobie serię z muszlami z egzotycznego Belize. Ja zachwycałem się motylami z Paragwaju, fauną morską z Seszeli czy wizerunkami papug z napisem Ras-al-Khaima. Ale przyroda to nie był jedyny temat – z Ras-al-Khaimy miałem też portret Chopina, z Czadu miałem duże bloczki z obrazami Rubensa, kosmiczne pojazdy – z Bhutanu. Był jeszcze temat sławni ludzie – osobny klaser zawierał całe rzędy korowanych główek królowej Elżbiety, ale też generała Franco, prezydenta-dyktatora Indonezji w charakterystycznej czapce czy wreszcie świętego Benedykta, u-czczonego przez pocztę Hiszpanii. Ale geopolityka zakupowa sklepu przy Limanowskiego kierowała się odwrotną niż w realnym świecie zasadą: im mniejszy kraj, tym bardziej się liczył na mapie świata. Malediwy, Oman, Umm Al Quwain produkowały całe serie serii, jakby znaczki były ich głównym towarem eksportowym. Maleńkie Pitcairn nie ma nawet 100 mieszkańców, a przez lata wydawało niewiarygodne ilości znaczków, dochody z ich sprzedaży to była istotna część budżetu i źródło rezerw finansowych na gorsze czasy. Podobnie myślało wielu filatelistów – znaczki miały być lokatą kapitału. Niestety, bardzo się mylili – znaczki staniały, bo prawie nikt ich już nie zbiera (za to wielu wyprzedaje w Internecie zbiory swoje lub odziedziczone). W ogóle przestaliśmy kolekcjonować, mamy teraz inne hobby, mamy też inne możliwości. Do tych wszystkich krajów można przecież polecieć na wycieczkę (a przynajmniej można było przed pandemią).
Był uczniem którejś z młodszych klas w naszej szkole. Po lekcjach brał swój albumik i chodził po blokach i wieżowcach osiedla, odwiedzając znanych mu zbieraczy. Proszę pani, mogę się zamienić? – zawsze tak samo rozpoczynał rozmowę z moją mamą, która otwierała drzwi, a potem wchodził do mojego pokoju i podawał mi klaser. Zawsze dochodziło do jakiejś małej transakcji, raczej dla samej przyjemności przeglądania zbiorów, czasem dla uzupełnienia niekompletnej serii. Gdy dziś o nim myślę (nie pamiętam nawet jego imienia ani twarzy, najbardziej może zapach tego jego klasera), wydaje mi się, że czuł tę moc wymiany, która każe ludom pierwotnym odwiedzać sąsiednie plemiona z darami i kultywować praktyki opisane przez Bronisława Malinowskiego. I tak jak w rytuale kula poszczególny przedmiot mógł po kilkunastu latach okrążyć cały region i wrócić w to samo miejsce, tak podejrzewam, że niektóre znaczki mogły do niego wracać po kilkunastu wymianach, dokonywanych w szkole, na podwórkach i klatkach schodowych.
Nie ceniłem znaczków czechosłowackich – wydawały mi się szare i nijakie. Przekonał mnie do nich dopiero teść, który nieoczekiwanie został filatelistą w wieku mocno dojrzałym. Zaczął zbierać znaczki polskie, koperty pierwszego dnia obiegu i właśnie czeskie známky. Być może dlatego, że w ogóle lubił Czechy, a być może dostrzegł w nich małe grafiki, dzieła sztuki. Bo przecież znaczki są grafikami (choć te serie z egzotycznych krajów były raczej zdjęciami). Bo przecież znaczki są też znakami, symbolami, mogłyby się więc stać polem semiotycznych dociekań. Na pudełkach od zapałek można pisać, ale można też kolekcjonować zapałczane etykiety. Można było – przed erą zapalniczek. Tak jak miało sens zbieranie wycinanych z czasopism zdjęć aktorek czy muzyków albo ręczne przepisywanie dyskografii rockowych zespołów. Dziś całą kolekcję takich zdjęć można mieć w parę kliknięć, więc raczej nikogo to nie kręci. Czyżby chodziło o wkładany w całą sprawę wysiłek? Odklejanie znaczków nad parą, godziny spędzane na giełdach i bazarach? Drogie (jak na budżet, którym dysponujemy) zakupy? Serię, o której pisze Papużanka, można było niedawno kupić na allegro za 17 złotych. Czy to by przeszkadzało o niej marzyć dziecku?
Niewiele jest rzeczy, których posiadanie, trzymanie w dłoni wywołuje w liniach papilarnych poczucie sacrum. I są to te rzeczy, których człowiek nie umie wytworzyć sam, kasztan, motyl, płatek śniegu. Muszla. Nieznany kraj o śmietankowej nazwie Belize, siedemnastoczęściowe szczęście serii z muszlami.
Nie tylko o znaczkach i muszlach porozmawiam z Zośką Papużanką w najbliższą sobotę (27 listopada o 15.00) w Nowej Gdyni (transmisja online, link do wydarzenia – tutaj.