Pracownicy jak samochody – co jakiś czas muszą przechodzić badania potwierdzające ich sprawność. Być może, jak chciał Julian Tuwim w wierszu Słoń Trąbalski, sprawę mógłby załatwiać kowal, który zaglądałby do gardła, zaglądałby do ucha i opukiwał młotem kowalskim. Kowalskich, Nowaków i Trąbalskich, a przy okazji ich samochody. Tylko gdzie dziś szukać kowala? Chyba tylko w Pacanowie. Kowala z wiedzą medyczną – tylko w bajce.
W pewnej instytucji okresowo badano słuch pracowników. Taka bowiem była specyfika pracy, że pracownicy musieli tam umieć słuchać. A może po prostu dba się tam o zdrowie… Jak wyglądało badanie? W zamkniętej, dźwiękoszczelnej kabinie trzeba było założyć słuchawki i czekać na dźwięki o różnym natężeniu i częstotliwości. Gdy specjalista uruchamiał urządzenie, trzeba było w odpowiednim momencie nacisnąć guzik. Potem tylko rzut oka na tabelę i werdykt: zdolny do pracy, dobrze słyszy. Ale procedura okazała się za droga – wkrótce przetarg na badanie słuchu wygrała firma, która nie posiadała wytłumionej kabiny, a jedynie zwykły pokój. Wszystko wyglądało podobnie, tyle że włączający aparaturę lekarz siedział sobie za biurkiem, a badany siedział na krzesełku w kącie i słyszał, co się dzieje wokół. Niech i tak będzie. Mijały lata, w kolejnym przetargu jeszcze niższą cenę zaoferowała firma, która nie miała nawet aparatury – teraz pani doktor stawała kilka metrów od badanego i teatralnym szeptem mówiła: sześć, siedem, dwanaście. Usłyszał pan? Proszę powtórzyć. Dobrze, następny. Koszt takiego badania znacznie zmalał, instytucja zaoszczędziła. Wymagania ustawy spełnione.
Tak to jest, że gorszy pieniądz wypiera pieniądz lepszy, co odkrył już Kopernik. W przypadku przetargów, w których głównym kryterium jest cena, prawo to zyskuje nową formułę: gorsza usługa wypiera lepszą. To prawo działa w pracy, po pracy każdy wybiera usługę lepszą i swój wybór potwierdza pieniądzem. Jeżeli ktoś naprawdę chce sobie zbadać słuch, idzie do gabinetu z najnowszą aparaturą. Ja najdokładniejsze badanie przy przyjmowaniu do pracy przeżyłem, gdy startowałem w konkursie na dyrektora pewnej instytucji. Do papierów trzeba było dołączyć badanie z przychodni medycyny pracy. Wiecie, że przyszłym dyrektorom mierzyło się ciśnienie i poziom cholesterolu? Ja wiem, bo się zbadałem i to na własny koszt. A potem przegrałem konkurs. Nie każdy może zostać dyrektorem, ale system ma dla nas nagrodę pocieszenia. Nie będziesz dyrektorem, ale przynajmniej wiesz, że jesteś zdrowy. Albo: nie będziesz dyrektorem, ale przynajmniej okazało się, że powinieneś się leczyć.
Przeglądy techniczne samochodów przez lata były w niektórych miejscach formalnością, choć niesprawny pojazd może naprawdę zrobić krzywdę, także innym użytkownikom drogi. Podobnie badania okresowe – więcej tam było wypełniania zaświadczeń niż prawdziwej diagnozy. – Proszę przeczytać trzeci rząd od dołu. Pracuje pan na komputerze? – A kto dziś nie pracuje na komputerze? No to jeszcze internista: – Cierpi pan na jakieś choroby? – Chyba nie. – No to jest pan zdolny… – Dziękuję, bardzo pani miła. – …do pracy. No to do roboty!
A potem przyszła epidemia i badania okresowe zawieszono. Choć może właśnie teraz by się przydały… darmowe, piętnastominutowe testy na COVID w pracy. Coś mówili w radiu, ale nie wiem, czy dobrze usłyszałem.
Foto: Pixabay – Geralt