Peron małej górskiej stacji skrzył się śniegiem, jakby ktoś rozsypał na nim kryształki cukru. To były czasy, gdy cukier nie nazywał się jeszcze biała śmierć i nikt nie pytał, czy słodzisz, bo słodzili wszyscy. O ile mieli cukier, który był na kartki. I masło też, i mięso. I wiele innych rzeczy. Pięciu młodych chłopaków, dwie dziewczyny i pięćdziesięcioletni mężczyzna ruszyli drogą pod górę, ślizgając się na tym cukrze jak na maśle. Wszyscy mieli takie same torby z napisem Spółdzielczy Klub Sportowy, poza tym chlebaki, siatki albo reklamówki z resztkami prowiantu na drogę. To były czasy, gdy reklamówki reklamowały na przykład firmę Baltona. Marynarz w szerokich spodniach szedł z nimi dzięki Michałowi, którego ojciec pracował w Niemczech i przysyłał mu marki.
„Willa Bożenka” była niewielkim rodzinnym pensjonatem. Na parterze góralskiego domu stołówka z kuchnią, hol i narciarnia, wyżej kilka pokojów dla gości, na ostatnim piętrze – mieszkanie gospodarzy. Przy drzwiach wejściowych tablica z kołeczkami, na które odwieszało się klucze. Klucze miały duże drewniane breloki z wypalonym numerem. Pokoje były dwuosobowe, więc grupę czekała zabawa w gorące krzesła – jak dobrać się w pary, by dwa tygodnie obozu minęły ciekawie i przyjemnie. Dziewczyny razem – to było oczywiste, Michał z Darkiem – tu działało kryterium wieku. Zostawało trzech na dwa miejsca. Wyszło, że z trenerem spać będzie Paweł, zwany Pietruszeczką.
Przezwisko Pietruszeczka wzięło się od dietetycznego zwyczaju, któremu Paweł hołdował od jakiegoś czasu. Uważał mianowicie, że natka pietruszki jest dla biegacza nieocenionym źródłem żelaza, witaminy C i soli mineralnych, dlatego przed treningiem zjadał kupowany w warzywniaku przy stadionie pęczek. Michał wolał niemieckie witaminy, Krzysiek i Zbyszek brali jakieś podejrzane odżywki dla kulturystów, a jedna z dziewczyn piła tran. Uprawianie wyczynowego sportu w latach osiemdziesiątych rodziło spore problemy z dietą. I z kontuzjami słabo odżywionych młodych organizmów.
A zatem z trenerem w jednym pokoju śpi Pietruszeczka. Wybrał już swoje łóżko, wypakował ubrania, na koniec wyjął z torby książkę (zadana na ferie lektura) i mały komplet podróżnych szachów magnetycznych.
– Gra trener w szachy?
– Chętnie zagram, po kolacji.
Na kolację był dla każdego serdelek, dwa plasterki sera, chleb i aż po cztery kostki masła. Wszyscy zjedli serdelki, ser, chleb grubo posmarowali masłem, ale i tak kilka kostek zostało. Trener zarządził, że każdy ma zjeść żółty, tłusty prostopadłościan. I nie ma „nie mogę” ani „nie wchodzi mi”. Trzeba szybko przełknąć i zapomnieć. Szybko przełknąć można, ale zapomnieć? Pietruszeczce odbijało się tym masłem przez cały wieczór i nie mógł się skoncentrować. Przegrał obie partie.
– Trener to zrobił specjalnie, z tym masłem.
Kolejne dni upływały Pietruszeczce w stałym rytmie: rano trening, obiad, drzemka, trening, czas wolny, kolacja, dwie albo trzy partie, sen. Przed snem kilka stron zadanej lektury. Próbował robić notatki, ale szło mu marnie. Podobnie na szachownicy – praktycznie żadnych sukcesów. Trener po trzech dniach prowadził 6 do 1. Za dużo biegamy, jestem przemęczony – pomyślał Pietruszeczka. – W dodatku brakuje mi żelaza. Czwartego dnia wyruszył do miasteczka na poszukiwanie warzywniaka. Wrócił z przywiędłym pęczkiem i tabliczką niemieckiej czekolady. To były czasy, gdy w warzywniakach sprzedawali piekielnie drogie artykuły spożywcze z prywatnego importu. Pietruszka ma żelazo, a czekolada magnez, więc trener nie ma szans – pomyślał Pietruszeczka, wydając sporą część swojego kieszonkowego. I faktycznie wygrał pierwszą partię. Ale drugą przegrał, może dlatego, że poczęstował trenera czekoladą. Było 7 do 2.
– No i jak ci się śpi z trenerem? Przytulacie się trochę?
– Gramy w szachy.
– No to uważaj, żebyś nie stracił konia.
Żarciki kolegów krążyły wokół jednego tematu. Ale tylko przed treningiem. Sześć razy 1500 w tempie cztery minuty kilometr z przerwą 5 minut i człowiek traci ochotę do żartów. Ale nie traci ochoty na wieczorne zwycięstwo – wręcz przeciwnie.
– Trenerze, muszę mieć większą motywację. Dzisiaj gramy o czekoladę. Wiem, że trener wolałby zagrać o masło, ale masło jest na kartki, a czekoladę można kupić.
Trener przełknął złośliwość i zgodził się na zakład. Partia trwała ponad dwie godziny. Pietruszeczka myślał nad każdym ruchem do oporu, często przestawiał już figurę, ale nie odrywał ręki, by po chwili zmienić zdanie. Raz poprosił nawet: Mogę cofnąć? Trener (ostatni raz!) się zgodził. I przegrał. 7 do 3. Następnego dnia chłopak wziął wygraną tabliczkę na popołudniowy trening.
– Pani i panowie, dla każdego po cztery kawałki na wzmocnienie. Trener stawia.
A potem pomyślał, że facet dał mu wygrać, bo nie wypadało mu brać tej czekolady.
– Jaka dzisiaj jest stawka? – spytał trener wieczorem.
– 100 przysiadów – zaproponował Pietruszeczka z okrucieństwem charakterystycznym dla młodych ludzi. Wiedział przecież o kłopotach trenera z kolanem. – Albo 50 pompek.
Trener wybrał pompki, było 7 do 4.
Dni płynęły podobne jeden do drugiego jak dwie przebieżki. Cała grupa śledziła wyniki szachowych zmagań i kibicowała Pietruszeczce, gdyż zajęty grą trener zupełnie odpuścił pilnowanie porządku i ciszy nocnej. Na tablicy wyników, czyli na kartce przypiętej do drzwi pokoju widniał wynik 10 : 10. Zielony wieczór przed zieloną nocą miał przynieść rozstrzygnięcie. Mieli zagrać tylko jedną, ostatnią partię. Pietruszeczka pobiegł rano na pocztę, zamówił międzymiastową i poprosił ojca o przedyktowanie z książki „ABC szachisty” kilku pierwszych ruchów jakiegoś rzadkiego debiutu. Padło na otwarcie Miesesa, czyli ostrożne wyjście pionem na d3. W nietypowej partii chłopak osiągnął przewagę pozycyjną, ale zbytnio się podpalił i darmo oddał w pewnym momencie hetmana. Chciał cofnąć ruch, ale trener przypomniał, że już był ostatni raz. – Poza tym trzeba też umieć przegrywać.
Pietruszeczka nie doczytał lektury. Mimo to zdał maturę, poszedł na studia i przestał trenować. Szybko się ożenił, potem dzieci, praca. Czasami biegał rekreacyjnie, czasami myślał, by odwiedzić trenera. Ale jakoś się nie składało. Któregoś dnia przeczytał w gazecie nekrolog – za późno. Gazeta była sprzed kilku dni, pogrzeb już się odbył. Pobiegł na cmentarz, zapalił świeczkę, pomodlił się. W domu urządził małą stypę: było masło w kostkach, pietruszka i czekolada. A potem włączył komputer i znalazł program do gry w szachy. Program nazywał się „Trener”. Wybrał najtrudniejszy poziom.