Klub, któremu kibicuję, awansował do ekstraklasy. To zobowiązuje, bym i ja awansował do ekstraklasy polskich felietonistów. Będę się starał, może tym razem się uda… Dziś człowiek cieszy się z opuszczenia pierwszej, czyli drugiej ligi, kiedyś cieszył się z awansu do Ligi Mistrzów. No ale w takim przypadku – chcąc zachować proporcje – w Felietonowej Lidze Mistrzów musiałbym rywalizować z Umberto Eco i szanse byłyby niewielkie. Chociaż, skoro Widzew mógł z pucharów wyeliminować Juventus czy Liverpool… To były czasy – wygrywaliśmy z najlepszymi. My? No właśnie, kibice piłkarscy są często nazywani dwunastym zawodnikiem, ale nie słyszałem podobnych określeń przy okazji meczów tenisowych (na przykład). Kibice Igi Świątek byli drugim zawodnikiem? Drugą zawodniczką? To brzmi jakby grała w debla. Za to w piłce – gra zespołowa. Zobaczcie, ile po każdym finale rozdają medali. Dostają zawodnicy rezerwowi, trener dostaje i masażysta, chyba nawet jacyś działacze się załapują. Co by szkodziło wręczyć medal także kibicom (jeden dla wszystkich, wszyscy dla jednego)?
Zatem wygraliśmy i awansowaliśmy. Z tej okazji sobie powspominamy. Pierwsze wspomnienie – początek wieku. Nie, nie 1910, początek wieku XXI. Mój syn jest jeszcze mały, ale już trenuje w klubie i ma dużą torbę z napisem WIDZEW. Jest małym chłopcem z dużą torbą. Ciężką. Dlatego gdy odprowadzam go na trening, czasami biorę tę torbę, żebyśmy się nie spóźnili. Przechodzę więc dość sprężystym krokiem z klubową torbą na ramieniu przez bramę stadionu i nagle widzę koło siebie mały tłumek dzieciaków z jakimiś notesikami, kartkami i długopisami w dłoniach. Chcą autografów, bo biorą mnie za nowy nabytek pierwszej drużyny, która akurat miała trening o tej samej porze. Podpisać? Pokusa jest wielka, ale z drugiej strony – ładnie to tak oszukiwać dzieciaki? Już biorę podany długopis, już mam pewnym ruchem złożyć podpis, jednak przyznaję się: – Chłopaki, ale ja nie jetem piłkarzem. Odbiegają wypatrywać kolejnej okazji. Zostaje jeden, zaintrygowany: – A kim pan jest? – Dziennikarzem, pisarzem można powiedzieć. Przez chwilę się zastanawia. No dobra, proszę podpisać, pisarzy też mogę zbierać.
Kilka lat wcześniej Widzew do ostatniej kolejki walczy z Legią o drugie z rzędu mistrzostwo. A tu akurat wywiadówka się przytrafia. Idę do szkoły, bo jednak obowiązkowość wyuczona nakazuje, ale maleńkie radyjko w wewnętrznej kieszeni marynarki ukrywam. I niby słucham pani wychowawczyni, ale tak jakoś głowę podpieram, by kieszeń przy uchu się znajdowała. I w tym samym momencie, gdy pani mówi, że trzeba odmalować klasę i potrzebna pomoc rodziców, Dariusz Gęsior strzela drugą bramkę, a ja wykrzykuję odruchowo: – Jest! Brawo! Pani bierze ten spontaniczny okrzyk za wyraz aprobaty dla swojego pomysłu i pyta: Czyli mam rozumieć, że się pan zgłasza? W międzyczasie Michalczuk podwyższa na 3:2, więc krzyczę: – Tak, tak, mistrzostwo! Zostaję awansowany do trójki klasowej. Na tym kończymy naszą transmisję z wywiadówki.
Albo jak poszliśmy z synem na koncert Kultu do hali Anilany, ale występ trochę się opóźniał, więc szybko skoczyliśmy pod stadion zobaczyć, jaki jest wynik (nie było jeszcze wtedy Internetu w telefonie). A tu otwarta brama i wpuszczają na drugą połowę wszystkich chętnych. No to wchodzimy, zadowoleni, choć tam już pewnie koncert się zaczyna. Tu też śpiewają, z ekspresją podobną do Kazikowej (ekspresji, nie żony Kazika), tylko teksty głupsze niestety. Bo jednak co tu kryć – przyśpiewki stadionowe do najmądrzejszych utworów w skarbnicy polskiej pieśni nie należą. Ale nie można mieć wszystkiego, przynajmniej nie jednocześnie. Dlatego po piękne pieśni biegniemy zaraz po końcowym gwizdku na Anilanę. Mieszkamy na Widzewie, mieszkamy w Łodzi, mieszkamy w Polsce, mieszkamy tu, tu, tu.
Pierwszy raz na stadion Widzewa zabrał mnie ojciec, bo chciałem zobaczyć Bońka. To było jeszcze w latach 70. Dwadzieścia lat później ja pierwszy raz zabrałem na mecz syna. Miał 5 lat i zasnął podczas drugiej połowy, choć akurat Widzew wygrywał wtedy ze Stomilem 5:0 i na stadionie nie było warunków do spokojnego snu. Wtedy był już chyba wydzielony sektor rodzinny, czyli taki stadionowy odpowiednik przedziału dla matki z dzieckiem. A raczej dla ojca z dzieckiem. Tam się siadało na wszelki wypadek. Bo jednak było w rodzinie przekonanie, że taki mecz to nie jest rozrywka bezpieczna. No i że brzydkie słowa można usłyszeć. Ale powiem wam, że ostatnio częściej chodzę do teatru niż na mecze i „brzydkich słów” pada tam więcej niż bramek w całej ligowej kolejce. Widziałem nowy spektakl Lupy i wyimaginujcie sobie, w kwestii przekleństw bił na głowę nawet derby. I to zarówno – że się tak wyrażę – ilościowo, jak i jakościowo. Pełna gama – od c do h (a raczej ch). Ale to tak na marginesie wspominam, wcale nie społecznym. Na marginesie wręcz elitarnym wspominam.
Zauważyliście już pewnie, że w tych opowieściach przewija się motyw rodzinny. Kibicowanie ma w sobie coś z postawy typu „jak ojciec i dziad”. Zastanawia mnie tylko, czemu akurat na stadionie ta sztafeta pokoleń przekazuje sobie pałeczkę. Myślę, że chodzi o wspólnotę, o wspólne przeżywanie emocji. Gdy 20 000 ludzi razem krzyczy z radości, pada sobie w objęcia (tak się mówi), ręce unosi w górę w geście tryumfu… a przecież patrząc chłodnym okiem, to tylko piłka przeleciała między wbitymi w ziemię słupkami. Na świecie wojna, zaraza, głód i molestowanie, a my się tu emocjonujemy kopaniem skórzanej kuli. Ale emocjonujemy się razem, mamy poczucie przynależności. Może ojcowie zarażają tym dzieci, by czuć tę wspólnotę, by mieć wspólny temat. Jasne, mogliby rozmawiać o teatrze, akcjach charytatywnych czy zdrowej żywności, ale nie oszukujmy się – ile można o tym gadać z ojcem. Poza tym jest jeszcze aspekt inicjacyjny – można zaryzykować twierdzenie, że jakiś etap dorosłości (bo przecież nie dojrzałości) zaczyna się, gdy młodzieniec przestaje chodzić na sektor rodzinny. Totemiczny szalik z klubowego sklepiku i piwo pod stadionem to ma być rytuał przejścia? Tak jakoś wyszło. Przeszliśmy na wyższy poziom. Tytuł na nas czeka.
Foto: Paweł Kwiatkowski