Śniło mi się, że jestem Marcinem Świetlickim. W ciemnych okularach, z rękami w kieszeniach wojskowej kurtki chodziłem ulicami miasta, które trochę było Krakowem, a trochę przedmieściami Łodzi. Chodziłem z psem, który był psem, a nie suką jak pies z wierszy Świetlickiego. Nie wiem, czy płeć psa ma znaczenie dla interpretacji snów, na jawie płeć ma znaczenie. Być może niedługo równościowa moda każe nam mówić o karmie dla psów i suk. Albo upominać na tabliczkach: Posprzątaj po swoim psie, posprzątaj po swojej suce! Nawet jeśli jesteś poetą buntownikiem. Ja śniłem buntowniczego poetę, który chodzi po ulicach, zagląda do knajp, któremu barmanki mylą się z byłymi narzeczonymi kolegów, który w kieszeni ma klucze do cudzego domu.
A potem śniło mi się, że jestem w domu, że jesteśmy małżeństwem noblistów. Ja byłem Czesławem Miłoszem, a ty Wisławą Szymborską. Niedawno adoptowaliśmy małego Michała Rusinka, który robił okropny bałagan w naszych rękopisach. Dziecko często się deklinowało, więc postanowiliśmy iść z nim do psychologa. Psychologiem okazała się Olga Tokarczuk. Zaprosiła nas do siebie na kolację, ale nie mogliśmy trafić. Myliły nam się adresy dwóch domów pisarki: dziennego i nocnego. W którym z nich oczekiwała nas wieczorem? Błądziliśmy po centrum miasta, aż trafiliśmy na wielki plac z fontanną. W tle rysował się zaczarowanym ołówkiem oblepiony afiszami gmach opery. Weszliśmy do środka.
Akurat dawał recital Artur Rubinstein, ja zaś w tej części snu stałem się Julianem Tuwimem. Postanowiłem od razu po koncercie zabrać Artura na letnisko do Inowłodza (stacja klimatyczna Zakościele). Pojechaliśmy pociągiem do Tomaszowa. Na dworcu oczekiwała nas delegacja miejscowych poetów – Krzysztof Kleszcz, Piotr Gajda i Tomasz Bąk trzymali transparent z napisem „Witamy mistrza”. Choć byłem Julianem Tuwimem, czułem się skrępowany. Nie wiedziałem, jak się zachować. Rozpaczliwie szukałem wzrokiem dorożki, ale pod dworcem żadnej nie było. Na stacji stała lokomotywa i sześć fortepianów. Było jak w innym śnie, w którym reprezentowałem Polskę na Konkursie Chopinowskim, zupełnie nie umiejąc grać. Wychodziłem na scenę, poprawiałem siedzisko, przecierałem klawiaturę, przygładzałem włosy – wszystko, by choć trochę odwlec moment kompromitacji. W końcu nie pozostawało mi nic innego, jak się obudzić.
Tym razem obudził mnie pies. Lizał moją dłoń, chciał wyjść. Poprzedniego wieczoru widziałem, jak biega przez sen.
Na zdjęciu poeci Piotr Gajda, Krzysztof Kleszcz i Tomasz Bąk, a także (częściowo zasłonięty) autor tekstu-snu.