Można ich było poznać po owocach, po śladach. Po śladach po owocach. Po plamach na palcach. Jeszcze w liceum na początku wakacji zawsze dorabiali, zbierając truskawki na podmiejskich plantacjach. Raz dogadali się z właścicielem, że co trzecia kobiałka dla nich. Wtedy oprócz zbierania zajmowali się też sprzedawaniem. Pod sklepem na osiedlu bawili się w swoją małą firmę. A potem skończył się w Polsce komunizm i można było bez kłopotu dostać paszport. Znajomy załatwił im pracę przy zbieraniu truskawek w Szwecji. Dwa tygodnie roboty, niewyobrażalna (po przeliczeniu) stawka za koszyczek. Trzeba tylko opłacić prom i wynająć sobie pokój.
Pojechali we czterech – trzech kolegów ze szkoły i kuzyn jednego z nich. Pojechali, a właściwie popłynęli promem, dopiero potem autobus na miejsce. Ich pierwsze zderzenie z Zachodem, z wielkim światem. Kasyno na promie, gdzie próbowali zagrać w ruletkę i blackjacka. Potem hipermarket zwiedzany w większej miejscowości, tuż przed odjazdem autobusu do małej mieścinki nad kanałem. W hipermarkecie zadziwiające stoisko meblowe z realistycznie urządzonymi pokojami. Nieśmiało przysiadali na skraju łóżka w sklepowej sypialni. Przypominało to trochę wysyłanie listów do zachodnich firm z prośbą o przysłanie prospektów. W podstawówce chłopcy ze starszych klas sprzedawali im adresy firm i tekst listu w koszmarnej angielszczyźnie. Teraz, już jako dorośli ludzie, udawali, że chcą kupić szwedzkie łóżko ze szwedzką pościelą. – Do kompletu pasowałaby piękna Szwedka – zażartował Jacek, w dzieciństwie zakochany w brunetce z ABBY.
Przez pierwszych dziesięć dni padało, truskawki nie chciały dojrzewać. Siedzieli w ciasnym pokoju i oglądali szwedzką telewizję. Mniej więcej rozumieli prognozę pogody, monotonną jak architektura odwiedzanej miejscowości. Od poniedziałku do soboty wychodzili do małego sklepiku po parówki, chleb tostowy i mleko (konserwy, zupy w proszku i dżemy przywieźli z domu), nieustannie przeliczając ceny na złotówki. Dzwonili do Polski z cudownie zepsutego aparatu, przez który przelatywały wrzucane monety, a mimo to można było uzyskać połączenie. W niedzielę wybrali się do kościoła. Przemek usiadł w środku długiej ławki, w ostatnim rzędzie. Na szwedzkim kazaniu przysypiał, słuchając pełnych pasji wywodów pastora, z których nic nie rozumiał. Nie wiedział też, co zrobić podczas zbierania na tacę. Zwłaszcza że szwedzki kościelny zamiast tacy miał woreczek na długim kiju, który podstawiał każdemu pod nos. Dać jedną z ostatnich monet czy wyjść na katolickiego skąpca? W końcu z drugiej przegródki w portmonetce wyjął polskie pieniądze i wrzucił do woreczka kawalerski grosz. Z właścicielem pokoju nie dało się zagrać w ten sposób. Okazało się, że mizerny zarobek ledwo wystarczy na opłacenie noclegów.
Zostało im po kilka koron, odłożonych przezornie na bilet autobusowy, i poczucie humoru. Co wiesz o Wazie? Służy do zupy – Zygmunt przypomniał sobie żart Niziurskiego, zalewając wrzątkiem ostatnią z czternastu zupek w proszku. Następny obiad w Polsce, ale co przez ten czas? Postanowił do promu dostać się piechotą. To tylko 20 kilometrów – myślał, nie takie trasy się robiło w trzy i pół godziny. Swój plecak zostawił kumplom, wziął tylko zegarek, paszport i bilet na prom. Zaczął iść we wskazanym przez drogowskaz kierunku. Szedł poboczem, mijając kryte czerwoną dachówką domki, małe laski, mostki na rzeczkach i kanałach, stacje benzynowe… Z czasem zaczął biec, gdyż wyczytane z mapy 20 kilometrów jakoś się wydłużało. W pewnym momencie zabłądził, w innym miejscu wbiegł na jakiś drogowy ślimak, potem wybrana przez niego ścieżka zakończyła się niespodziewanym płotem.
A potem było już jak w filmie sensacyjnym. Uciekający w rogu ekranu czas i biegnący coraz szybciej bohater. Gdy widział już przystań i słyszał odgłosy statków, na jego drodze wyrosły kolejowe tory. Przeskoczył przez siatkę, kątem oka zobaczył goniących go strażników, biegł dalej niczym absolwent zmierzający po pannę Robinson. Dobiegł w momencie, gdy zamykali bramki odprawy. Mignął celnikowi paszportem, nie, nie miał nic do oclenia. W ogóle nic nie miał. Jeszcze dwieście metrów, trap już odjeżdżał od burty promu. Zaczął krzyczeć: STOP, HELP, MOMENT.
W tym momencie możemy urwać tę opowieść – to będzie tak zwane zakończenie otwarte. Zdąży czy nie? Nie wiadomo. Możemy też nie zostawiać czytelnika w niepewności – dać naszemu bohaterowi wbiec na pokład albo zostawić go na nabrzeżu w koszulce i krótkich spodenkach, by trzy dni czekał na kolejny prom, by spał w parku, pił wodę z fontanny, próbował dzwonić do ambasady, może nawet kradł batoniki na stacji benzynowej. Albo zróbmy jeszcze inaczej.
Zygmunt wbiegł na pokład i padł. Jacek, Krzysiek i Przemek zobaczyli go leżącego na podłodze.
– Jesteś, stary, ale jazda!
– Gdzie macie mój plecak? Muszę się przebrać.
– Nie widziałeś? Zostawiliśmy ci w poczekalni, gdybyś nie zdążył.
– Dzięki. Wiedziałem, że można na was polegać.
Podniósł się z podłogi, wyjął z kieszeni zaoszczędzone korony i pokuśtykał do baru. Starczyło na colę i miseczkę zupy. Ostatnią monetę wymienił na żetony i zasiadł przed automatem do gry. Oczami wyobraźni widział ustawione w rzędzie trzy truskawki.