Zmarła Elżbieta II, z Bożej łaski królowa Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz innych jej posiadłości i terytoriów, głowa Wspólnoty, obrończyni wiary. Taki piękny nosiła tytuł. Panowała ponad 70 lat. Nosiła tytuł, panowała – te słowa pojawią się w setkach artykułów, nekrologów, wypowiedzi. Słowa już przezroczyste, a przecież w swej genezie znaczące. Nosić tytuł to z jednej strony wysiłek, ciężar – ciężka była korona świętego Edwarda, którą w lutym 1952 roku nałożył na głowę Elżbiety arcybiskup Canterbury – odpowiedzialność, z drugiej – nosić tytuł kojarzy się z książką, z księgą może w przypadku królowej. A panować? To tyle co być panem – w demokratycznych społeczeństwach to słowo nie ma dobrej prasy, może z wyjątkiem panowania nad sobą. Ale skoro panowanie nad sobą jest dobre, to może i panowanie nad innymi nie takie złe. Byle rozsądnie, z klasą i umiarem. Jak Ona.
Królową poznałem bardzo dawno, we wczesnym dzieciństwie. Niestety nie osobiście. Wciągnięty przez ojca w filatelistyczne szaleństwo, kolekcjonowałem znaczki z prawdziwą namiętnością. Świat podzielony był na tematy z precyzją średniowiecznych schematów piekła, czyśćca i nieba. Kolejne sfery nazywały się: przyroda, kosmos, sport, malarstwo i sławni ludzie. Do każdego miałem osobne klasery, dodatkowo z podziałem na znaczki polskie i zagraniczne. W dziale „sławni ludzie” prym wiodła właśnie królowa Elżbieta, obecna na znaczkach Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, a nawet Hong Kongu. W tym miejscu mówimy tylko o znaczkach przedstawiających głowę głowy państwa, a w tym przypadku – wielu państw Wspólnoty Narodów (królowa Elżbieta wciąż była głową kilkunastu byłych kolonii i wielu terytoriów zamorskich). Oprócz tego jej wizerunek pojawiał się w górnym rogu znaczków poświęconych innej tematyce – jako swoisty znak. Na przykład na znaczkach Belize, których nie mogło zabraknąć także w mojej kolekcji. Tak więc znałem jej twarz, jeszcze zanim wiedziałem, kto to jest. Podobnie znałem na przykład prezydenta Indonezji portretowanego w śmiesznej (moim przedszkolnym zdaniem) czapce – seria w różnych kolorach wydana w roku mojego urodzenia.
Podobno Elżbieta II sama zbierała znaczki. Odziedziczyła i znacznie powiększyła prawdziwie imponującą kolekcję, wartą według doniesień prasy – 100 milionów funtów. Nie ma się co dziwić filatelistycznym zbiorom rodziny królewskiej, wszak pierwszy w historii znaczek przedstawiał właśnie angielską królową – Wiktorię. Potem takich znaczków na całym świecie wyszło tysiące i zapewne każdy znalazł miejsce w królewskiej kolekcji. Elżbieta mogła przeglądać swoje klasery jak album rodzinny. O, tu ja z dnia koronacji w serii z karaibskiego Nevis, a tu – z mamą na znaczku z wyspy Man. Mogła też dostawać listy ze swoim wizerunkiem na kopercie – wtedy już ostemplowanym. To ja wysłana z poczty w Liverpoolu.
Tak, to dość ciekawe ciekawostki – pozwolę sobie na taki pleonazm. Dużo takich ciekawych ciekawostek znajdziemy w kolejnych dniach w mediach. I tego się trochę obawiam – że to wszystko pójdzie w takim kierunku. Nie w najbliższych dniach, ale w dłuższej perspektywie. Że z monarchią stanie się to, co z kulturą ludową. Taka cepeliada. Zdjęcia przed pałacem, pamiątki z Londynu, plotki bulwarówek, drobne rodzinne skandale, dyskusje o finansach. A może król Karol nad tym zapanuje, może ocali wagę tronu, tradycji i kultury europejskiej. Zobaczymy już podczas koronacji. Na razie można obejrzeć nagrania z koronacji Elżbiety, przeczytać opis w Wikipedii: Później Arcybiskup namaścił świętymi olejkami dłonie, pierś i czoło królowej. Następnie przyznano jej insygnia nowej godności – ostrogi św. Jerzego, królewski miecz, jabłko królewskie, bransolety, pierścień, berło z krzyżem i berło z gołębicą. Następnie królowa została odziana w purpurowy, haftowany złotem, aksamitny płaszcz. W czasie koronacji został wykonany hymn koronacyjny Georga Friedricha Haendla „Zadok the Priest”, który od 1727 powtarza się na każdej uroczystości koronacyjnej brytyjskiego monarchy. Na zakończenie arcybiskup nałożył jej na głowę koronę św. Edwarda, a lordowie jeszcze raz zawołali „God save Queen Elizabeth”.
Bo jednak król to król, trochę inna ranga niż prezydent czy premier. Zwróćmy uwagę na język – mimo całej demokratyzacji nadal mówi się o królowej polskiej sceny czy królowej światowych kortów. Kibice przy nazwie swojego klubu piszą słowo KING, a nie PREMIER czy MINISTER. A zespół nazwał się QUEEN, a nie PREZYDENCI. Zespołu PREZYDENCI sobie nie wyobrażam, ewentualnie – lekko ironiczną nazwę RADA PAŃSTWA.