w tym dwa dobre.
1.
Ostatnio czytam same nieznane kryminały. Nieznane, ale znanych autorów. To są w ogóle takie? Otóż są. To dziwne, ale są.
Czy w dziedzinie kryminału da się powiedzieć coś nowego? – chciałoby się zapytać. Pewnie się da, choć to trudne. Ja na przykład nic nie mówię. Milczę jak grób. O historii Łodzi to może jeszcze coś. Ale w kwestii przekraczania barier, schematów, klisz i w ogóle tego, co już było napisane – to ani, ani. Prawie nic nie przekraczam. Ale tu przecież zupełnie inna sprawa – nieznane kryminały. Nieznane stare kryminały. Czy da się w dziedzinie kryminału powiedzieć coś starego? I kto w ogóle mówi?
Zapewne nawet jak nie jesteście wielbicielami kryminałów, słyszeliście takie nazwiska – Joe Alex i Edmund Niziurski. Obydwaj panowie wsławili się poniekąd nie tylko, a nawet może wcale nie w dziedzinie kryminałów. Oto i Niziurski, ukochany pisarz młodzieżowy. I to nie wyłącznie mój. Kocha Niziurskiego także Krzysztof Varga i właśnie dzięki niemu i jego „Księdze dla starych urwisów” – biografii pisarza, a przy okazji analizie jego książek – można dowiedzieć się, że kochają Niziurskiego także Zygmunt Miłoszewski, Grzegorz Kasdepke oraz że kochał go mocno, póki żył, Jerzy Pilch. Wielbicieli autora „Księgi urwisów” jest cały legion, choć trzeba przyznać, że raczej w starszych niż młodszych pokoleniach. No i właśnie rekomendacjom Krzysztofa Vargi zawdzięczam nagły powrót do lektur z dzieciństwa. Zacząłem od przeczytania paru kultowych pozycji – „Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa”, trylogii: „Naprzód wspaniali!”, „Awantur kosmicznych” i „Adelo, zrozum mnie”. Czy to już zdzieciennienie? Możliwe.
„Klubu Włóczykijów” natomiast nie musiałem czytać ponownie, albowiem znam go prawie na pamięć. Proszę bardzo: „Wiśnię i masło po drodze spożyj, odpoczniesz sobie pod klonem. Lecz jeśli byś zechciał w inną jechać stronę, od wilka bieżaj, na radość nie zważaj, lecz obróć się na dąb czołem. Klon znajdziesz za dębem i za dołem” – to szyfrowany wierszyk, dzięki któremu bohaterowie „Klubu Włóczykijów” odkrywają skarb (archiwum z powstania styczniowego) w górach Świętokrzyskich (do celu jechało się przez autentyczne wsie Wiśniówka, Masłów oraz Wilko i Klonówka – zapamiętałem je doskonale, choć do dziś nigdy tam nie byłem). Ta książka ewidentnie ukształtowała moje zainteresowania – dostrzegam to po latach. Najchętniej czytałbym jakieś ciekawe szyfrowane wierszyki w drodze do Gór Świętokrzyskich. No co zrobić.
W ogóle wiele jeszcze rzeczy dostrzegam w Niziurskim po latach – być może jest to pisarz, którego młodzieżowe powieści trzeba czytać w wieku dojrzałym – pomiędzy hecnymi przygodami bohaterów, pomiędzy dialogami prowadzonymi wspaniale absurdalnym językiem, pomiędzy klimatem przedwojennej szkoły, pomiędzy postaciami wymyślonymi nieziemsko (np. sfrustrowany bokser-poeta) u Niziurskiego odnajduje się niespodziewanie obraz dorosłego świata, odbicie przykrych i trudnych (czasami) stosunków międzyludzkich, niszczących ambicji i moralnych dylematów. Bohaterów zżeranych przesadną ambicją i ludzi zgnębionych okolicznościami. Bardzo to jest bogate i wielostronne, pomimo ogólnie dowcipnej i zabawnej treści. Nie na darmo Niziurski ma tylu wielbicieli.
Ale my tu gadu gadu, a miały być kryminały. Otóż Edmund Niziurski napisał także dwa, zupełnie niemłodzieżowe kryminały, o których dowiedziałem się dopiero z książki Vargi. Zacząłem zatem chronologicznie – „Przystań Eskulapa” z 1958 roku. Niestety, bądźmy szczerzy, był to zawód. Niziurski był wtedy jeszcze przed wznoszącą się falą rozkwitu, nie odkrył jeszcze swojego nemesis, jakim były powieści dla młodzieży – kryminał napisał językiem nie do końca swobodnym, z przesadnie eleganckim i wysilonym dowcipem. Nemesis autora może za to łatwo odkryć czytelnik – to wręcz niesamowite – w pewnym momencie akcji tej książki dla dorosłych pojawiają się dzieciaki, urwisy, z którymi muszą pogadać milicjanci prowadzący śledztwo. Nagły pstryk, nagły błysk i dialogi nabierają u Niziurskiego nieziemskiego bigla, gdy owe urwisy zaczynają wodzić milicję za nos i odszczekiwać półsłówka. Gdy znikają z pola widzenia, książka znów grzecznieje i wionie „dorosłą” sztucznością. To dało by się jeszcze przeżyć, ale niestety „Przystań Eskulapa” należy moim zdaniem do kryminałów znacznie przekombinowanych. Niziurski postanowił zaplątać akcję do imentu. Wodzić czytelnika (i detektywów milicyjnych) na takie manowce, że traci to wszystko wiarygodność.
Na szczęście rok później napisał drugi kryminał. „Pięć manekinów”. Oryginalny, ciekawy i dający dużo satysfakcji wielbicielom specyficznej frazy pisarza. Język Niziurskiego balansuje zawsze na cienkiej granicy groteski, a czasem, głównie za sprawą wielce oryginalnych bohaterów (ulubionych przez niego dziwaków lub maniaków) – zbliża się do absurdu. „Pięć manekinów” to jest taki „Marek Piegus” na trochę poważniej, bo rzecz dotyczy przecież nie uwolnienia porwanego detektywa Hippollita Kwassa, uwięzionego „przez flaszkę pod plackiem” (znów szyfr Niziurskiego), tylko mowa o morderstwie. Niemniej następuje u pisarza nagła – z roku na rok – zmiana sposobu opowiadania, zmiana charakteru bohaterów na soczyste persony, a przede wszystkim zmiana dialogów, na cięte i żeglujące od czasu do czasu w stronę groteski.
– (…) Mam tego dosyć! Protestuję kategorycznie. O tej porze obowiązuje cisza nocna, a pan mi tu nastawia diabelską muzykę.
– Przepraszam, to był Beethoven.
– Beethoven nie Beethoven, ja chcę spać. Ja mam chyba prawo spać. Czy pan wie, która godzina?
Leon Postur spojrzał na zegarek.
– A rzeczywiście… Już po dziesiątej. Bardzo przepraszam. Pan mi wybaczy, ale chciałem zagłuszyć ból. Muzyka działa na mnie kojąco.
– Ból?! – wykrzyknął Antoni Bujwid Żurawski…
– Ból. Mały atak kamieni żółciowych… A propos. Czy zły starzec napije się wódki?
– Jak pan śmie proponować mi coś takiego! – zatrząsł się Antoni Bujwid Żurawski. – To są kpiny!
– W takim razie może napijemy się ziółek?
– Co takiego?
– Fatalnie się czuję… Słyszałem, że pan uprawia z powodzeniem ziołolecznictwo. To bardzo ciekawe. Zachęcał mnie pan swego czasu do picia tych trucizn.
– Więcej tego nie zrobię – zasapał Antoni Bujwid Żurawski. – Pan sobie wtedy zażartował ze mnie. Użyczyłem panu w dobrej wierze ziół, a pan sobie z nich porobił nalewki alkoholowe, a potem udał pan otrutego w wannie i naraził mnie na kompromitację, gdy kierowany ludzkimi uczuciami i panie tego… miłosierdziem… zawezwałem pogotowie.
Do tego następuje wysyp oryginalnych nazwisk bohaterów charakterystycznych dla pisarza, wymyślanych czy też stosowanych przez Niziurskiego z niewątpliwą lubością. Podobno spacerował często po cmentarzach i spisywał je z nagrobków. W „Pięciu manekinach” występują bohaterowie następujący: artysta malarz Leon Postur, ponure indywiduum w spodniach farmerkach Piotr Mohylny, kapitan Cyryl Iwaniłło, filozof-sportowiec Melassa, nieporadny porucznik Dziarmaga, groźna gospodyni Apolonia Dopust oraz sierżant Pluszak.
Fascynująco jest obserwować tak nagłą ewolucję ulubionego autora, którym zaczytywało się w dzieciństwie. Niziurski był pełen pomysłów fabularnych i konstrukcyjnych. Nawet jego wczesne młodzieżowe książki, z których „Księga urwisów” mogłaby dziś właściwie uchodzić wręcz za produkt socrealizmu – występują tam przecież i spółdzielnie produkcyjne, gminne komitety partii, walka z zachodnim szpiegiem i problemy planu produkcyjnego – trzymają w napięciu, zwracają uwagę i bardzo różnią się od przeciętnego tła epoki. On pisał po prostu po ludzku, z nutką ironii. Zmiękczał stalinowskie czasy za pomocą prostego realizmu, pisarskiej empatii i naturalnego języka.
„Księga urwisów”, rozmowa o Wojtku Miedzianej Stopie, legendarnym strażniku świętokrzyskich złóż miedzi:
– Ja bym zrobił tak – wtrącił rozgorączkowany Kryza. – Zaprosiłbym tego Wojtka na… na…
– Na konferencję – podpowiedział Mikołaj.
– Na konferencję. I powiedziałbym tak: „My ci bardzo dziękujemy, żeś nam tych skarbów upilnował i bardzo cię za to kochamy i… i szanujemy. Ale obiecałeś, że nam te skarby oddasz. No i teraz jest właśnie Polska Ludowa i… i bardzo potrzebujemy tej miedzi”. I pokazałbym mu jak się zakłada elektryczność na wsi i w mieście i jak się radio zakłada w świetlicy, a do tego potrzebne są druty z miedzi.
– Samochody mu pokazać i inne motory i maszyny, w których są części z miedzi.
– Fabryki i domy… On jest dobry Polak, to zrozumie – mówił z przekonaniem Kryza.
Gola rżał szyderczo. Starsi chłopcy uśmiechali się pod nosem.
– Dobrze – poklepał Mikołaj Kryzę po ramieniu – tylko za oficjalnie. Jak na akademii. Wojtek tego nie lubi. Ja bym go zaprosił na dobrą wódkę i powiedział: „Słuchaj stary. Dość już się wysiedziałeś, chyba ci się sprzykrzyło dulczyć pod ziemią w charakterze dozorcy, mimo że to, owszem, szlachetna praca. Do roboty, bracie trzeba. Fachowców nam brakuje, a z ciebie fachowiec nielichy. Na przeszkolenie tylko pojedziesz i w try miga dyrektorem u nas zostaniesz. Mieszkanie z elektryką i wodociągiem, dodatek funkcyjny i za rozłąkę z rodziną, no i mnundur. A te twoje trepy i lniane suknie do Muzeum Świętokrzyskiego! Zamiast „miedzianej stopy” elegancka proteza na koszt państwa. Sztymuje? No to jazda!”.
Znacznie późniejsze „Pięć manekinów” jest już bardziej odległe od politpoprawnych socjalistycznych treści, choć realia czasów są tam doskonale widoczne – wspomina się UNR-ę (bądź co bądź początek lat 60. to raptem 15 lat po wojnie), a obiekt westchnień stanowi samochód Simca Aronde. To kryminał w klasycznym stylu, choć z milicjantami w roli śledczych. Fragmentami jego atmosfera przypomina wręcz klimat Sherlocka Holmesa (zagadkowe, oniryczne i niewytłumaczalne wydarzenia). Niziurski przy tym zastosował wielce oryginalny fabularno-konstrukcyjny pomysł, jakiego nie znałem z innych kryminałów. Otóż czytelnik śledzi nie tylko garść podejrzanych osób zamieszanych w morderstwo, ale w trakcie akcji książki napotyka aż czterech, bardzo różnych charakterologicznie milicyjnych śledczych i do samego końca zastanawia się nie tylko nad tym, kto jest mordercą, ale też – który z detektywów pierwszy dojdzie do prawdy.
Przy okazji miłośnicy młodzieżowego Niziurskiego odkryją wewnętrzne gierki pisarza, o jakich nie mieli pojęcia – bohaterowie i ich nazwiska przechodzą z książki do książki! Następują liczne nawiązania i powiązania. Oto „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”:
– (…) Pan słyszał o kapitanie Kajetanie Trepce, z komórki eksperymentalnej Komendy Głównej Milicji?
– To ten, co rozstrzyga te skomplikowane sprawy kryminalne?
– Tak, proszę pana, on rozstrzygnął sprawę „Przystani Eskulapa” i zamachów na Anatola Patterhorna.
Młodzieżowy czytelnik Niziurskiego, taki jak ja, czytając dawno temu „Piegusa”, prześlizgnął się po tym dialogu wzrokiem i poleciał dalej. Musiało upłynąć kilkadziesiąt lat, żeby dostrzec, że „Przystań Eskulapa” to inna książka pisarza, o której, z racji młodzieżowości, nie miało się pojęcia, a kapitan Trepka to bohater i „Pięciu manekinów”.
Jest pewna niewiarygodność w założeniach „Pięciu manekinów”, drobny fałsz emocjonalny. Jednak dla rozbuchanej frazy Edmunda Niziurskiego czytelnik jest gotów przymknąć na to oko. Ten kryminał stanowi niewątpliwą wprawkę dla najbardziej znanych i lubianych książek pisarza – „Sposobu na Alcybiadesa” czy napisanych niedługo później, wspomnianych „Niewiarygodnych przygód Marka Piegusa”. Akcja jest zaplątana w odpowiednich proporcjach, następują liczne zwroty wydarzeń. Przy tym patrzymy na nierówną i specyficzną epokę PRL z lat 60. Epokę filmów z Cybulskim, biedujących studentów i resztek dogorywającego przedwojennego blichtru.
Można polecić „Pięć manekinów” wszystkim małoletnim i starszawym fanom Niziurskiego. Dla rozczytanych w Camilli Lackberg, Harlanie Cobenie czy też Hennigu Mankelu będą się wydawać być może zbyt błahe, zbyt oderwane od realizmu. Za dużo w tej książce groteski, jak na dzisiejszą miarę poważnych i mrocznych kryminałów. Ale też i w tym jego urok. W tym urok Niziurskiego.
Dziarmaga poczuł się niepewnie i na wszelki wypadek poprawił krawat. Jeśli pułkownik Wadera zainteresował się osobiście sprawą, nie może z tego wyniknąć nic przyjemnego dla Dziarmagi. Pułkownik dziwnie onieśmielał Dziarmagę. Zapewne zażąda szczegółowych wyjaśnień o stanie sprawy i będzie krytykował Dziarmagę. Sama myśl o tym wywołała nieprzyjemny skurcz szczęk u porucznika. Należy się przygotować… Zanim jednak zdołał zebrać myśli, usłyszał za drzwiami głos pułkownika.
– Nie mam cierpliwości – rzekł zdenerwowany Wadera wchodząc do gabinetu – to jakieś niesamowite indywiduum. Gdzie jest kapitan Trepka?
Dziarmaga wyszedł zza biurka. Chrząknął. Nie wiedział, co robić z rękami. Zaczął poprawiać nerwowo okulary.
– Kapitan Trepka prowadzi studia terenowe.
– Podporucznik Filip?
– Podporucznik Filip wyjechał sprawdzić alibi podejrzanych.
– Hm… – pułkownik Wadera spojrzał zmartwiony na zwisające ręce Dziarmagi. Widok porucznika Dziarmagi zawsze działał przygnębiająco na pułkownika Waderę i pułkownik Wadera uważał za swój obowiązek musztrować porucznika Dziarmagę.
– Nie garbić się. Prostować.
– Tak jest.
– Nie upodabniać się do małpy. Nie dawać się.
– Tak jest.
Pułkownik chrząknął.
– Przejdziecie do pokoju obok mojego gabinetu. Tam czeka świadek Melassa. Przesłuchajcie go. Tylko ostro. Z nerwem, Dziarmaga.
– Tak jest, pułkowniku.
Przesłuchiwać ostro, poskromić onieśmielenie, które w nim budzili przestępcy, było marzeniem porucznika Dziarmagi.
2.
No i Joe Alex. Czyli Maciej Słomczyński. Klasyka polskiego kryminału. Za wyjątkiem tych kryminałów, który napisał pod nazwiskiem Kazimierz Kwaśniewski. No tak, do zestawu książek z Joe Alexem te akurat nie pasują. Maciej Słomczyński, pisarz o barwnym życiorysie, tłumacz z angielskiego, między innymi słynnego „Ulissesa” Joyce’a, którego to „Ulissesa” tuż po wydaniu w latach 60. warszawscy dandysi zwykli byli nosić pod pachą na ulicy, dla intelektualnego szpanu. Urodzony w 1920 roku Słomczyński był synem amerykańskiego lotnika Meriama C. Coopera, który to pilot przybył do Europy, by po stronie Polski wziąć udział w wojnie z Rosją. Cooper wsławił się podczas obrony Lwowa, a także tym, że spłodził najsłynniejszego w latach powojennych tłumacza literatury anglojęzycznej. Słomczyński z racji pochodzenia i kontaktów z Zachodem był w czasie PRL osobą uznawaną przez władzę za nieco niepewną. Miał kłopoty z wydaniem własnych książek, a tłumaczenia dawały skąpy zarobek. Dlatego wymyślił Joe Alexa – swoje brytyjskie alter ego. Detektywa-pisarza, detektywa-gentelmana, który w trzeciej osobie opisuje własne przygody i śledztwa. Pod tym nazwiskiem wychodziły świetnie napisane, bardzo starannie wymyślone kryminały, pisane z wielkim znawstwem angielskich realiów i stosunków społecznych, nie do podrobienia w czasie przaśnych okoliczności Polski Ludowej.
Maciej Słomczyński potrafił! Pamiętam, jak w latach wczesnolicealnych przechodziły mnie dreszcze grozy, gdy czytałem u Joe Alexa o pojawianiu się (rzekomego) diabła w sielskich okolicznościach walijskiej prowincji („Jesteś tylko diabłem”). Do dziś pamiętam mrożącą w żyłach frazę, wzmocnioną opisywanym nocno-górskim anturażem i atmosferą osaczenia: Otóż drugiej pary kopyt – nie było. To krótkie zdanie ustawione w odpowiednim kontekście sprawiło, że nie mogłem przez pół nocy zasnąć. Mmmm. Takich emocji czytelniczych się nie zapomina!
A tu nagle, po latach, odkrywam nieznany mi wcześniej kryminał Słomczyńskiego, napisany pod pseudonimem Kazimierz Kwaśniewski. O ciekawym, nieco prowokującym tytule „Śmierć i Kowalski”. Pisarz odchodzi w nim zupełnie od stylistyki Joe Alexa. To lata 60. i przaśna Polska Ludowa. A do tego miejsce akcji bardzo oryginalne – kryminał o Gdyni i okolicach. Gdynia w czasie socjalizmu była na cenzurowanym – to przecież produkt niesłusznego ustroju, przedwojennej Rzeczyspospolitej. Przecież samemu Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu, wielkiemu twórcy miasta, władze PRL wydały zakaz wjazdu do Gdyni. Próbowano ukrywać niesłuszną politycznie historię tego miejsca, nie wspominano o jego budowniczych i genezie. Gdynia, można by rzec, była dość ryzykownym miejscem dla prozy, nawet tak rozrywkowej jak kryminał. Stanowiła od zarania punkt zapalny na tle mapy Polski Ludowej – to tu właśnie następował punkt styku z mitycznym „Zachodem”. To stąd odpływały statki do Ameryki, to tu było okno na świat. I to tutaj kwitł bardzo żywy czarny rynek zaopatrujący całą Polskę w zagraniczne towary. Przemyt, kontrabanda, miejsce organizacji nielegalnych ucieczek. No po prostu Gdynia to było polityczne grzęzawisko. Chwała Słomczyńskiemu, że odważył się ją opisywać, zahaczając przy tym o niewygodne dla władzy tematy.
Oto i historia gdyńskiego taksówkarza, jeżdżącego wiekowym opelkiem – człowieka przeciętnego, jak sugeruje tytuł. Rozrywany wciąż dylematami damsko-męskimi, dzielący skromne finanse ze wspólnikiem, przemierza nocne ulice i podmiejskie osiedla. Tymczasem pojawiają się tajemnicze morderstwa taksówkarzy. Pierwsze, drugie. Potem trzecie, w którym zostaje zastrzelony wspólnik Kowalskiego. Dlaczego zginęli, skoro niewiele pieniędzy zginęło z taksówek? Milicja prowadzi śledztwo, Kowalski jest w nie zaplątany. Przypadki sprawią, że zaczyna kojarzyć dziwne fakty i działać na własną rękę.
Opisy okolic Gdyni są dokonane pięknym językiem, czasem traktującym morskie wybrzeże i widoki wręcz poetycko. Postacie żywe i przemawiające fajnymi dialogami. Słomczyński zastosował przy tym wyrazisty efekt rytmiczności, powtarzalności zdarzeń. Opisy odjazdu taksówki z Dworca Głównego w stronę dalekich przedmieść Trójmiasta są wręcz prawie słowo w słowo (ale z ciekawymi zmianami zwrotów) powtórzone. Wywołuje to u czytelnika wrażenie napiętego oczekiwania na zbrodnię, która – jak się spodziewa – za chwilę się wydarzy. Fajny efekt! Słomczyński wyrobiony na swoich licznych tłumaczeniach Szekspira miał świetne wyczucie dramaturgii, czego dowodził w całej serii z Joe Alexem.
Można by rzec, że „Śmierć i Kowalski” to przykład typowego kryminału milicyjnego swojej epoki, dziejącego się w ciekawym anturażu trójmiejskiego wybrzeża. Można by tak rzec, ale im bliżej końca kryminału tym słowa o typowości zamierają na ustach. Choć milicja przedstawiona w książce jest oczywiście grzeczna, miła, współczująca i inteligentna, po przeczytaniu „Śmierci i Kowalskiego” nie można się oprzeć wrażeniu, że Maciej Słomczyński między wierszami zakpił sobie z całego PRL! Ośmieszył system, w którym co drugi jego decydent kradnie na potęgę, przerabia państwowe przedsiębiorstwo w prywatny folwark. I opisał to, nie do wiary! – expressis verbis. Jest to tak dojmujące czytelnicze uczucie, że nie jestem w stanie zrozumieć, jak cenzura mogła je przeoczyć. Chyba zmylili ją owi weseli, bystrzy, milutcy milicjanci oraz triumf organów ścigania nad zbrodniarzami.
Realnie patrząc – bliżej Słomczyńskiemu do tzw. powieści „postmilicyjnej”, wymyślonej już za III RP przez Ryszarda Ćwirleja – w której realia epoki i milicyjnych śledztw pokazywane są w pełnej gamie straszliwych absurdów komunizmu.
Jakże to różne od przeciętnej powieści o MO, w której przestępcą jest zwykle zagraniczny szpieg, wredny spekulant albo ktoś z potencjalnych wrogów ustroju – badylarz, dawny obszarnik albo bikiniarz-birbant. Tu pokazano – jeden do jeden – „wrogów wewnętrznych socjalizmu”, których tenże socjalizm sam sobie stworzył, wyhodował i utrzymywał i którzy de facto nim rządzili. A to ci heca!
Jednym słowem Maciej Słomczyński wyprzedził swoją epokę, co osobom nieznającym okoliczności tych czasów może w ogóle nie przyjść do głowy. Zachowując proporcje – tłumacz literatury angielskiej dokonał skromnymi środkami małej, prywatnej wyrwy w fasadzie ustroju, zapewne nie zauważonej zbyt szeroko. Chwała i salut autorowi za tę literacką przewrotność dla wtajemniczonych. Fajnie się czyta!
Marcin Andrzejewski Fabrykant
P.S. Mój kryminał „Złoty Peugeot”, który jest poniekąd hołdem dla lektur z młodości, będziecie mogli skrytykować sami. Premiera w listopadzie.