Tak się pisało w zeszytach, gdy byłem mały. W klasie się tak pisało, bo w domu pisało się „Praca w domu”. I dopiero przechodziło się do rzeczy. Można się zastanawiać nad sensem tych tytułów. Trzydzieścioro dzieci w klasie, tysiące klas w całej Polsce i wszyscy na każdej lekcji zaczynają od kaligrafowania/bazgrania napisu „Praca w klasie”. Ileż to atramentu, ileż zeszytów zmarnowanych, ileż lasów wyciętych. Jakaż praca w lesie wykonana. Niepotrzebnie? Może jednak był w tym jakiś sens? Może zeszyt był przejrzysty, może pismo ładniejsze, lepiej wyćwiczone. Podobnie w zadaniach matematycznych – nie wystarczało obliczyć, ile jabłek ma teraz Maciek. Trzeba było jeszcze napisać pełnym zdaniem. Odp.: Maciek ma teraz siedem jabłek. Były za to punkty na klasówce. Może to uczyło zrozumienia, co się robi i po co.
To był taki wstęp, taki akapit na rozpęd, taki napis „Praca w klasie”. To teraz temat: Dyskusja o systemie oświaty. Punktem wyjścia niech będzie wywiad z dr. Jędrzejem Witkowskim, szefem Centrum Edukacji Obywatelskiej, przeczytany w „Dzienniku. Gazecie Prawnej” z 4 listopada. Pan Witkowski stwierdza: Pytanie o edukację powinno sprowadzać się do tego, ile ma być w niej państwa i do jakiego stopnia system ma być zdecentralizowany. I słusznie postuluje tu pewną równowagę. Dalej jest o kuratoriach, które powinny nie tylko kontrolować, ale i pomagać nauczycielom w wykonywaniu zadań i w sytuacjach kryzysowych (na przykład nagłe pojawienie się w szkołach dzieci ukraińskich). Nie powinny jednak – zdaniem oświatowego eksperta – mieszać się do działalności organizacji pozarządowych w szkole (takich uprawnień chcą autorzy dyskutowanych zmian w prawie oświatowym). Tu wystarczyć powinna zgoda dyrektora i indywidualne zgody rodziców poinformowanych o profilu i programie proponowanych zajęć. W zasadzie zgoda.
Zgadzam się też, że NGO-sy mogą być bardzo pomocne w organizacji zajęć pozalekcyjnych, mogą wspomagać szkołę w edukacji historycznej, klimatycznej, w kultywowaniu lokalnych tradycji, w sporcie, zajęciach artystycznych czy nawet edukacji seksualnej (co może budzić wątpliwości rodziców). Oczywiście organizacje te mogłyby realizować swoje statutowe cele także poza szkołą, ale – jak słusznie zauważa dr Witkowski – w praktyce oznaczałoby to ograniczenie takiej działalności w mniejszych miejscowościach, gdzie często nie ma innych miejsc na takie zajęcia. Znowu zgoda, ale…
Pamiętam te same argumenty przy okazji powrotu religii do szkół (dziś temat powraca w kontekście powrotu katechezy do parafii). Nauczanie religii mogłoby się przecież odbywać w przykościelnych salkach, co przyczyniłoby się do większej neutralności światopoglądowej państwa. Takie są postulaty środowisk – delikatnie mówiąc – nie do końca sprzyjających kościołowi. Ale czyż nie utrudniłoby to życia uczniom z małych miejscowości? Czy nie musieliby dojeżdżać dwa razy w różne miejsca na zajęcia? Zresztą w dużych miejscowościach problem też występuje, choć ma może trochę inne oblicze. Bądźmy sprawiedliwymi symetrystami – religię w szkole można przez analogię uznać za „poszerzenie oferty edukacyjnej”, a kościół porównać do organizacji pozarządowej. Argumenty o wydatkach z budżetu i presji wywieranej przez grupę na tych, którzy w zajęciach nie chcą uczestniczyć, także można odwrócić. Załóżmy, że w szkole są organizowane warsztaty na temat tolerancji (finansowane z jakiegoś dotowanego programu). Czy rodzic, któremu się one nie spodobają, nie będzie poddany presji? Nie puścić dziecka „na tolerancję”? Daj spokój, jeszcze go będą wytykać palcami… Czy presji grupy nie będzie poddany uczeń, który nie chce chodzić na warsztaty z wychowania seksualnego?
Może więc niech szkoła zajmie się tylko przedmiotami obowiązkowymi, tradycyjnymi dyscyplinami nauki. Niech uczy matematyki, fizyki, geografii, a religię, ekologię czy wychowanie seksualne niech pozostawi rodzicom, kościołowi, domom kultury, NGO-som i Internetowi. Szkoła niech będzie neutralna światopoglądowo. Rozwiązanie nierealne nie tylko z powodów wspomnianych powyżej. Także z powodu granic owej neutralności. Zajęcia nadobowiązkowe? Owszem. Ale co z przedmiotami obowiązkowymi? Dlaczego w programie liceum nie ma astronomii, a są „podstawy przedsiębiorczości”? Swoją drogą ciekawe, czy tego przedmiotu uczą jacyś przedsiębiorcy, czy może nauczyciel, któremu akurat brakuje godzin do pensum. Czy naprawdę każdy musi być przedsiębiorczy? Czy nie jest to wybór światopoglądowy? Marzenie liberalnych ideologów? A wychowanie fizyczne (którego jestem zresztą wielkim zwolennikiem)? Czy nie mogłoby być dla chętnych po lekcjach? Czy nie od tego są kluby sportowe, orliki, fitnesy i osiedlowe siłownie? – ktoś mógłby tak powiedzieć. Albo jeszcze bardziej prowokacyjnie: dlaczego w zasadzie trzeba się uczyć języków obcych w polskiej szkole? Komu potrzebne – niech się uczy prywatnie. Nie mówiąc o tym, że historia i wiedza o społeczeństwie (a nawet język polski, literatura) muszą być wykładane w jakimś duchu – neutralność jest tu po prostu niemożliwa.
Wiele osób nie dostrzega tej prostej prawdy. Wielu nie chce przyznać, że każdy program jest światopoglądowym wyborem. Zwłaszcza zwolennicy partii centrowych, liberalna inteligencja, wszyscy ci nowocześni Europejczycy – skłonni są swoje poglądy traktować jako neutralny złoty środek, a nie jedno ze stanowisk. Nasza lista lektur jest oczywista, ich lista to ideologizacja szkoły, nominowani rzez nas sędziowie są niezawiśli, przez nich – upolitycznieni, nasz dyrektor muzeum czy teatru to niezależny ekspert, ten nowy to aparatczyk władzy. I tak dalej…
Praca w domu – napisz rozprawkę na temat: Na czym powinna polegać neutralność światopoglądowa państwa?