Jako półautor półkryminałów zaczytuję się ostatnio w tym gatunku. Trzeba wiedzieć, czego tam konkurencja dokonała do tej pory. Może się coś skopiuje albo ukradnie jakiś pomysł. Lektury kształcą. Ale niekoniecznie charakter.
Skala jak zwykle:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.
Mariusz Urbanek – Zły Tyrmand *****
Jest to najlepsza i najbardziej wyrazista książka biograficzna Mariusza Urbanka, jaką czytałem. Mam skonsumowanego Tuwima, Makuszyńskiego, Lwowskich matematyków, Brzechwę. Urbanek pisze o czasach i ludziach, które bardzo mnie interesują, zatem czytam go z przyjemnością i seryjnie – zawsze jest solidny i niemal w każdej książce daje coś wciągającego i zaskakującego, jakiś nieznany fakt, który doskonale buduje postać. Zły Tyrmand jest właściwie zaskakujący w całości, albowiem główny promotor jazzu w kraju okazuje się być kameleonem, którego nie potrafi przejrzeć nawet tak solidny biograf. Co rozmówca (rozmówczyni) – to inna opinia. Niektóre zbieżne, niektóre zupełnie sprzeczne. Był to facet tak skomplikowany, grający tak wiele ról, a przy tym mieszający je ze swoją prywatną twarzą ukrytą za maskami. Być może sam nie wiedział, który z jego wizerunków jest mu bliski, a który go podświadomie męczy i wyniszcza. Można by rzec, że czasy i miejsca, w których żył, to w ogóle było epoka pozerów – narzucone społeczeństwu ustroje wymuszały na każdym udawanie, takie lub inne. Kazały niemal wszystkim zachować mimikrę. Mówić jedno, a myśleć drugie. Robić co innego niż oficjalnie przyjęte. Tyrmand mógłby właściwie zostać symbolem tej epoki. Z jednej strony godny podziwu, z drugiej – nieco śmieszny, z trzeciej – pomimo wad górujący nad otoczeniem.
To chyba najbardziej żywa z książek Urbanka, albowiem nie czytamy o duchach przeszłości, tylko rozmowy z prawdziwymi, wyrazistymi świadkami epoki, którzy Tyrmanda znali osobiście. No i każdy ma o autorze Złego kompletnie inne zdanie. To wciągające, ciekawe i bardzo daje do myślenia. Polecam.
Kazimierz Kwaśniewski (Maciej Słomczyński) – Gdzie jest trzeci król ***
Książka wręcz bezpośrednio nawiązująca do twórczości Agathy Christie. Zamknięta przestrzeń w zimowym anturażu, odcięta od świata. Ograniczony krąg osób. Klimat retro, a nawet nieomal historyczny, tworzony przez miejsce, w którym dzieje się akcja. No i morderstwo. Maciej Słomczyński pod pseudonimem nagłowił się, żeby umieścić powieść milicyjną w prawie „staroangielskim” klimacie. Jest to ciekawie wymyślone i miejscami gruntownie zaskakujące – jak zwykle w jego książkach. Są jednak wady – pierwsza to zbytnia teatralność akcji. O ile taka występowała u Christie, opierała się jednak na wyrazistej psychologii i mocnej logice. W Trzecim królu, który jest dość skondensowanym kryminałem, postaci są narysowane trochę może zbyt lakonicznie, pobieżnie. Czytelnik nie zdąża się do nich przywiązać i ocenić motywów. Druga rzecz – w fabule jest pewien kiks logiczny, w który musimy uwierzyć, a który w rzeczywistości PRL nie miałby możliwości zaistnieć. Jednym słowem powieść (w przeciwieństwie np. do książki Kwaśniewskiego Śmierć i Kowalski) odrywa się od mocnego realizmu w stronę pewnej teatralnej umowności. Jest trochę zabawy i zaskoczeń, ale w porównaniu do „Joe Alexów” jednak nieco słabsze.
Antoni Kroh – Sklep potrzeb kulturalnych po remoncie ******
Według mnie arcydzieło języka polskiego. Barwność, potoczystość tej książki trafiają celnie w moją duszę. Nikt tak nie potrafi czarownie gawędzić, jak Antonii Kroh. Wracam do tej książki wielokrotnie, żeby sobie poprawić humor – bo jest dowcipna, śmieszna, żywa. No bo jak tu obalać mity, jak nie ciętą ironią. Kroh, wielki znawca Podhala (może i największy w Polsce – mieszkał tam od dzieciństwa, jest etnografem, wieloletnim pracownik Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem) dekonstruuje góralszczyznę i stawia na nogi od nowa. Przy tym robi to tak osobiście i uroczo! To kilka książek w jednej – ciekawe opowieści z dorastania warszawiaka wśród górali, krótka historia ludowości góralskiej i jej kompletnie bałwochwalczego uwielbienia przez polską kulturę, zagłębienie w życie codzienne zupełnie różne od mojego. To są same smaczne historyjki, jedna w drugą. Same!
No, tyn Józek, kierowca, legenda zakopiańskiego pekaesu. Józek wiecznie się spóźniał. Jak miał trasę półgodzinną, na przykład do Białki, to się spóźniał godzinę, bo zostawiał autobus pełen ludzi i szedł nad rzekę, żeby porozmyślać. Był z tego znany, więc dawali mu tylko krótkie trasy. Życie małżeńskie miał niezbyt wesołe, baba wiecznie się na niego darła. Tego dnia zbudziła go szarpiąc za włosy, naurągała, śniadanie zrobiła z łaski. Dyspozytor na dworcu też nie był w najlepszym nastroju, bo dwóch kierowców nie przyszło mu do roboty, więc musiał przydzielić kurs do Krakowa Józkowi. Był pełen najgorszych przeczuć i dawał temu wyraz. Józek obiecał, że się nie spóźni, że wszystko będzie jak trzeba, stał ze spuszczoną głową, aż nagle coś w nim pękło, wybiegł z dyspozytorni trzasnąwszy drzwiami, wskoczył do autobusu, zawołał do pasażerów: – Teroz uwidzicie psiekrwie, kielo worcem, siadł za kierownicą i uruchomił silnik. Ustup minęli z prędkością około stu kilometrów na godzinę, baby zaczęły wołać żeby stanął, ale nie stanął ani w Poroninie, ani w Białym Dunajcu przy fabryce, ani przy kościele, ani w Szaflarach, tylko od czasu do czasu odwracał głowę i wrzeszczał: – Zawrzyjciez kufy bezery jedne, rozmowa z kierowcą zabroniona! Minął Nowy Targ; ludziom, którzy rozpaczliwie machali na przystankach, odmachiwał niczym towarzysz Gomułka z trybuny. Od źródła Pociesznej Wody do Chabówki zjechał jak nikt przed nim ani po nim, autobus zarzucał, było ślisko, na tak zwanym zakręcie Mazurkiewicza o mało nie zleciał ze skarpy, ale w ostatniej sekundzie wyrównał. Na Zaborni już czekała banderia milicjantów, razem pognali puściuteńką szosą, Myślenice tylko mignęły, do Krakowa wpadli niby Wyścig Pokoju, ulice puste, żadnego zakopiańskiego autobusu nie witano tak uroczyście, ale co się dziwić, przecie to był absolutny rekord, godzina i dwadzieścia minut. Na dworcu już czekali na Józka kaftaniarze z Kobierzyna. Potem mu dali rentę, mógł se dumać, ile chciał.
Ja po takich historiach wymiękam. Niech żyje Antonii Kroh, mistrz Polski w gawędzeniu!
„Sklep kulturalny” w wersji „po remoncie” zawiera dodatkowe wspomnienia autorskie z czasów pracy w Muzeum Tatrzańskim, ale i grube gorzkie akapity opisujące historie dziejące się po akcji „Wisła” i wypędzeniu Łemków. Wielu górali nie wahało się przejąć majątków wypędzanych i skorzystać na cudzych terenach przy wypasie owiec. Kroh, mimo miłości do góralszczyzny, nie szczędzi im ostrych słów.
Olga Tokarczuk – Empuzjon *****
„Horror przyrodoleczniczy” – jak stoi w podtytule. Znaczy się – pasuje doskonale do mojego zestawienia kryminałów. To co prawda tylko autorskie krygowanie się, mruganie okiem, że po tym Noblu, to nie oczekujcie, drodzy czytelnicy, że teraz to same-tylko-Głębokie-Otchłanie-Kultury i nic więcej. Empuzjon jest jednak pisany serio. Serio i z głębokim przemyśleniem zarówno konstrukcji, dramaturgii, jak i treści. Oprócz wyżej wymienionych walorów jest to też, co tu kryć, niejaka zemsta Autorki na historii. Niektórzy powiedzieliby, że to łatwizna, ale ta książka robi to w sposób bardzo wciągający. A przy tym zemsta – bądź co bądź – słuszna. Niezwykle podobają mi się w Empuzjonie opisy detali, obserwacje głównego bohatera, i to od samego wstępu, od samego początku łapiące za gardło, zmysłowe i soczyste. Olga Tokarczuk ma niewiarygodną spostrzegawczość. Piękne. Przy tym – najwyższy poziom języka bez odrobiny przegadania.
Wcześniej czytałem takie opisy w Księgach Jakubowych, ale tamta powieść wydała mi się miałka w wymowie – wielkie dzieło o niczym. Natomiast Empuzjon – o, bardzo, bardzo o czymś! Treść była już opisywana w wielu recenzjach, więc nie będę ich powtarzał – dolnośląski kurort, kuracjusze, początek XX wieku, filozoficzno-mizoginistyczne rozmowy ówczesnych dziadersów. Sęk w tym, że znacznie istotniejsze od nich wydaje mi się życie wewnętrzne i zagmatwanie głównego bohatera. Rozerwanie, niewygoda wtłoczenia w ramy społecznego systemu, który przecież wtedy znacznie był bardziej rygorystyczny i kategoryczny niż dziś. Przy czym z początku czytelnik widzi owego bohatera jako nieopierzonego prostaczka, sztampowego młodzieńca, zajmującego się waterklozetami na studiach z inżynierii sanitarnej. Autorka myli tropy, precyzyjnie plącze wspomnienia młodego śląskiego kuracjusza z jego teraźniejszością, odsłaniajac z każdym krokiem coraz więcej. A przy tym dodaje z automatu jeszcze metapoziom odbioru tekstu, albowiem czytelnik wie przecież, co zdarzy się już za rok czy dwa – Wielka Wojna, która unieważni cały tamten świat. Wobec niej wszystkie głoszone przez bohaterów durne poglądy zyskują dodatkowej anachroniczności. Olga Tokarczuk przez Empuzjon pokazuje zarówno ślady, jakie zostawiają przeszłe wieki w naszej dzisiejszej kulturze (które to ślady – można sądzić – autorka pragnie unicestwić) , ale i przy tym obnaża pewną umowność cywilizacji i jej reguł. Umowność opresyjną dla jednostek.
Takie myśli mi przyszły do głowy po Empuzjonie – czy nasza, znacznie bardziej zaawansowana, dążąca do znacznego poszerzenia tolerancji i wolności teraźniejszość przypadkiem nie narzuca jakichś Zupełnie Innych opresyjnych społecznych reguł? Tylko my tych aktualnie po prostu nie zauważamy, zupełnie tak samo jak mizoginistyczni bohaterowie powieści Tokarczuk. Dopiero przyszli autorzy wytkną nam wszystkie błędy po czasie.
Sylwia Gillis – Dom obok ****
Kryminał, który zapada w pamięć. Podobał mi się. Jest w nim jakaś podskórna prawda.
Stylistyka jest fajna, ciekawa – narracja niemal w całości jest typem pamiętnika, czy raczej pamiętników lub rozmów wewnętrznych, jakie prowadzą bohaterowie – pozwala to oryginalnie ominąć problem znany twórcom kryminałów: „czyje myśli” ma widzieć czytelnik. Protagonisty? Czy może antagonisty? A może lepiej ofiary? Tu siedzi w głowie niemal wszystkich głównych uczestników i może tylko spekulować – kto z bohaterów jest wobec siebie szczery, a który zakłamuje rzeczywistość. Sylwia Gillis prowadzi swoje postacie wiarygodnie, bardzo dobrze oddaje dziewczęce rozchwianie wieku nastoletniego, kiedy to nie ma pewności, czy pisze osoba już dojrzała, dobrze oceniająca rzeczywistość, czy też jeszcze dziecko, podlotek, mający głównie kiełbie we łbie. Występują tam z resztą przynajmniej trzy typy różnych nastolatek – każdy może odnaleźć swój.
Książka opisuje znaną mi blisko rzeczywistość, ze znanymi w moim mieście (niejaki Bogusław L. nazwał je „miastem meneli”) problemami biedy, przestępczości domowej. Były one jeszcze bardziej wyraziste (te problemy) w czasach, o których dowiadujemy się w retrospekcjach – latach 80. na łódzkim Radogoszczu, gdzie wydarzają się niespodziewane i okrutne przestępstwa na dziewczynkach. Morderca zostaje złapany i stracony. Tylko czy dobrze go wytypowano? To jest zagadka.
Historyczny anturaż w powieściach kryminalnych jest czasem doprowadzony do przesady (Krajewski i jego Wrocław), chwała autorce Domu obok, że zachowała tu umiar i prostotę. Właśnie! Prostota! Kryminał Sylwii Gillis ma jeszcze jedną wielką zaletę – rozdziały są wręcz zabójczo krótkie, mają po dwie-trzy strony, konstrukcja książki nawiązuje do cytowanych pamiętników, gdzie wpisy na ogół są treściwe i nikt wody nie leje. Mimo tej lakoniczności, gdy akcja przyspiesza, ciężko się od tej książki oderwać. Psychologia postaci jest wiarygodna, motywy, choć czasem dziwne, jednak logiczne. Bohaterowie są wyraziści, przywodzą na myśl ludzi, których się w życiu kiedyś spotkało, albo o których się słyszało – zapalony nauczyciel od polskiego, zgorzkniała śpiewaczka po zakończeniu kariery, stary ogrodnik-hobbysta czy nawet drugoplanowi policjanci – nieco wymięci przepisami i procedurami. Wymieniam te osoby, jakbym spoilerował treść Domu obok, ale autorka robi to już na samym wstępie, dając spis bohaterów, zatem wyrzutów sumienia nie mam (ten zabieg, idący w stronę łopatologii, nie bardzo mi przypadł do gustu, ale być może wymagała tego oszczędna konstrukcja książki). Napisałem o podskórnej prawdzie Domu obok. Ja tam, zupełnie między wierszami, dostrzegłem krótki opis polskiego społeczeństwa. Pełnego nieufności, spodziewającego się od bliźnich samych oszustw i cwaniactwa, zatopionego we własnych bańkach. Egoistycznego. Nie wiem, czy było to celowym założeniem, czy po prostu autorka opisywała rzeczywistość i tak wyszło. Bo może ta rzeczywistość po prostu taka jest. Podobne diagnozy stawiają przecież i lewica, i prawica, a niejaki Ziemkiewicz (to się autorce pewnie by nie spodobało, ale co tam) już osiemnaście lat temu zdiagnozował u nas syndrom postkolonialny i postfeudalny, co dobitnie potwierdza Adam Leszczyński w niedawnej Ludowej historii Polski. Taką chyba przebodli nas ojczyzną i to się do książek kryminalnych przesącza. Całe szczęście, że w Domu obok zwyciężczynią jest empatyczna, sympatyczna i racjonalna Julka, to przywraca czytelnikowi trochę duchowej równowagi. Co mi się w Domu obok mniej podobało? Z kilkudziesięciu króciutkich, jak się wcześniej napisało, i bardzo treściwych rozdziałów nieco słabsze są tylko dwa – scena kluczowa odkrycia zabójcy i kilkuzdaniowy epilog. W pierwszej brakowało mi nieco soczystego dialogu i mocnego dramatycznego akcentu, takiego uderzenia, walnięcia czytelnika po łbie – dialogi są w „Domu obok” zwykle bardzo krótkie, kilkuzdaniowe albo załatwione opisami, ta stylistyka nie sprawdza się w tym miejscu. Epilog wydał mi się znów zbyt łopatologiczny, jak na zrównoważony, nieprzegadany charakter tej książki. Niemniej – wobec bardzo dobrej i oryginalnej całości – są to detale. Przyznam szczerze, że nie przestaję od kilku dni myśleć o bohaterach Domu obok i i jego nastroju. A o to przecież chodzi w dobrym kryminale.
Tymon Grabowski (Złomnik) – Paskudnik warszawski *****
Jest to książka w dwójnasób nietypowa i oryginalna. Nie ma takiej drugiej na polskim rynku. Nietypowa dla Złomnika, bo zupełnie niezwiązana z motoryzacją. Już bardziej z architekturą i urbanistyką. To przewodnik po najbardziej kuriozalnych w Warszawie ruinach, pustkowiach i zabytkach w stanie rozkładu. Napisałem kiedyś autorowi, że „Łódź, to paskudnik warszawski w wersji mega” – takie miałem dotąd przekonanie, ale po przeczytaniu „Paskudnika warszawskiego” zmieniłem zdanie. Mało które miasto może się porównywać z Warszawą – ona jest po prostu obszarowo przegigantyczna, a do tego była wielokrotnie przebudowywana i równana z ziemią. Z tym Łódź nie może się zrównać.
Jest to przewodnik wciągający, bardzo żywo i barwnie napisany. Właściwie to rodzaj eseju zwiedzalniczego. Zawiera i dzieje opisywanych miejsc, dużo z historii dzielnic Warszawy, liczne dygresje autora na temat ich zwiedzania (często kuriozalne), a nawet śmieszno-straszne fabularyzowane historyjki dodatkowo podkręcające klimat – wielka, wielka i barwna różnorodność. Do tego wstrząsające wręcz duszą architekta liczne historie walki konserwatora zabytków z deweloperami, opisywane bez krępacji i z detalami – no i na ogół kończące się klęską. Klęską zabytku oczywiście, bo – rzecz jasna – zwycięstwem dewelopera. Norma. Nie tylko warszawska.
Z każdej kartki tego przewodnika wyziera wyjątkowa fascynacja Grabowskiego tematem ruin warszawskich – wszystkie zdjęcia są jego autorstwa, a książce poświęcił kilka dobrych lat pracy. („Godzina = 60 minut. Dobra godzina = 62 minuty” – Tytus de Zoo). Jest tu wszystko – opuszczone fabryki, budynki kolejowe, wiejskie chałupy w centrum Warszawy, kury, kaczki i drób, relikty przedwojennej struktury miasta, przedziwne osiedla (np. Osiedle Przyjaźń, które dzięki Paskudnikowi zwiedziłem ze szczęką na ziemi), ulice które istnieją tylko w nazwie, oraz takie, które pokawałkowano na trzy osobne części. Panoptikum chaosu i ruder. Taka jest po części Warszawa. Tak. To kolejne potwierdzenie, że Warszawa nie przypomina za cholerę żadnej innej europejskiej stolicy i to właściwie w każdym aspekcie. To jest kosmos osobny.
Co najbardziej wstrząsnęło mną w Paskudniku warszawskim? Oczywiście nie fabryki, nie zrujnowane kamienice, nie samotne oficyny, ani nie chałupy wiejskie, bo kilka takich mamy w centrum Łodzi i to drewnianych. Najbardziej wstrząsnęło mną zdjęcie i opis wieży ciśnień z pobliża Toru Wyścigów Konnych Służewiec. Otóż żelbetowe, kompletne ruiny wysadzonej przez Niemców wieży leżą tam na wielkiej stercie osiemdziesiąt lat, przez nikogo nieniepokojone.
Paskudnik daje, jak wspomniałem, jeszcze do tego króciutkie historyjki, scenki właściwie, przybliżające dawny klimat tych miejsc albo ich kuriozalne dzieje. Przytaczam fragmencik fragmentu:
A nie wie pan, gdzie [ul.] Bachmatka? Nie mam pojęcia. Trochę mnie to już z nerw wyprowadziło, bo krążę i krążę, a tu tej Bachmatki ani widu, ani słychu. Co nie spotkam kogoś, to mi inną nazwę ulicy na B podaje. Bukietowa, od psa Bukieta, co kiedyś mój ojciec miał. Bytnara. Baboszewska znowuż. A tu tych ulic nie ma w ogóle, tylko wszystko w błocie i co raz blok, i blok, każdy taki sam, a żaden numeru nie ma. W końcu patrzę, idzie listonosz. Ubłocony do kolan, ale listonosz to na pewno wie, gdzie co jest! Panie listonoszu, mówię, stój pan! Gdzie tu Bachmatka? On oczami przewrócił, mówi, panie, ja szukam Baboszewskiej dwa. O cholera, ja na to, to my już chyba na Baboszewskiej dziś byli! Tylko nie pamiętam kiedy, bo już chyba siódme kółko robimy wokół osiedla, a ciemno jak w dupie. Listonosz na to – to zróbmy tak, jak pan znajdziesz znowuż tą Baboszewską, to się pan drzyj „BABOSZEWSKA”, a jak ja zobaczę tę Bachmatkę, to też będę mordę wydzierał, to może się nam uda znaleźć. To był dobry plan, więc znowu zaczęliśmy iść wokół osiedla i już myślałem, że mam tę Baboszewską, ale to była Kolberga, tak przynajmniej powiedział typ, co się na nas gapił bez okno. Wtenczas już mnie cholera jasna wzięła, mówię do starej, dobra, tej Bachmatki to my w życiu nie znajdziemy. Wyjąłem flaszkie zza pazuchy, otwarłem i mówię, bach, matka, tu się napijemy za zdrowie Krysi Kazikowej i wracamy do domu, do miasta, normalnego miasta, co domy mają numery, a ulice mają nazwy. Wtem patrzę, a tu znowu ten listonosz wraca, już błoto mu do pasa sięgało. Pytam go, no i co, znalazłeś pan tę ulicę, co żeś pan szukał? On tylko zacharczał ze złością, to mówię, chodź pan tutej, wódeczki się napijemy, bo Krysia Kazikowa co mieszka na Bachmatce dziś imieniny ma. Może nas z okna widzi albo co? Listonosz wziął łyka, mówi, niech piekło to całe Wierzbno pochłonie. I tak żeśmy do domu wrócili, a Krysi Kazikowej nie spotkali.
Polecam wszystkim ruderolubom! Wyjątkowy przewodnik.
Wojciech Orliński – Lem w PRL ****
W związku z rokiem Lema namnożyło się jakiś czas temu syntez i analiz – krytyczny wobec pisarza esej napisał także Andrzej Horubała, czym zepsuł mi nieco humor. Oskarża Stanisława Lema o miałkość psychologii bohaterów jego książek i ucieczkę od poważnych opisów relacji męsko-damskich. A przy tym hecność nadmierną. Ech… Na szczęście Wojciech Orliński humor poprawia swoim Lemem w PRL. Znów można czytać ulubionego pisarza, jakby zza grobu mistrza Kerebrona wysłuchiwać. Orliński dokonał bardzo wyrazistej selekcji i opatrzył listy Lema obfitym i ciekawym komentarzem, zahaczającym zarówno o kontekst czasów, jak i o ewolucję, jakiej dokonywał pisarz w swoich poglądach i spojrzeniu na kraj, w którym żył. Dość paskudny i męczący kraj. A przy tym opisuje ewolucję statusu pisarza – od „jednego z wielu” po globalnie cytowanego celebrytę, którego sprawy wewnętrzne PRL coraz bardziej mierżą i stanowią kulę u nogi (np. nie otrzymuje ważnych listów, bo się – celowo czy z bałaganu – zawieruszają na poczcie). Cała ten zbiór jest potwierdzeniem opinii Lema, jakie zapisywał w listach do swojego tłumacza Michaela Kandla – że Polska Ludowa jest maksymalnie nieracjonalna, a przy tym celowo nieprzewidywalna. Żeby wprowadzić w stan niepewności każdego obywatela – czy jest on szaraczkiem, czy pisarzem z panteonu.
Smaczne i pouczające.
Anna Wylęgała – Był dwór, nie ma dworu *****
Rzadko zdarza mi się czytać książkę naukową, która wywoływałaby wzruszenie. Tej się udało. To szeroka panorama demolki starego świata. Kto by się nie wzruszył. Jak będą kiedyś czytać o naszych czasach, to też się będą wzruszać.
Napisałem „panorama”? Źle napisałem. To raczej wiwisekcja. Anna Wylęgała i jej zespół pochyla się z lupami nad dziesiątkiem przypadków powojennej parcelacji majątków i wywłaszczania ziemian. Sprawdza, co z tamtych wydarzeń zostało zapamiętane do dziś. Jak traktują to wszystko i jak traktowali ludzie – obdarowani ziemią chłopi, wywłaszczeni posiadacze, ale też ci, którym dostała się figa z makiem. Ja też zapamiętałem parę rzeczy z tej książki – że reforma rolna została przeprowadzona nie tylko niehumanitarnie, ale też w wielu przypadkach oszukańczo. Ziemia dostawała się w ręce milicjantów, albo nowych-partyjnych, którzy w majestacie PRL-owskiego prawa przywłaszczali sobie hektary. Dzielenie majątków było prowadzone „po uważaniu”, a „uważała” głównie ówczesna władza, podparta radzieckimi bagnetami. Po drugie – często sami obdarowani ziemią widzieli niesprawiedliwość tego pomysłu. Przy okazji władza ludowa dawała wszystkim podświadomie do zrozumienia, że może z człowiekiem zrobić wszystko – wczoraj dziedzic, dziś ty, a jutro może ktoś inny.
Po trzecie mało które rozparcelowanie wyszło tej ziemi na dobre, niestety. Po czwarte książka ta między wierszami obnaża stosunki na wsi, zarówno te przed, jak i powojenne. Wychodzi, że było to wszystko na zasadach „hase-liebe”, ale też z ciut większym naciskiem na liebe (tj. współczucie dla ziemian) – co prawda, trochę łatwiej o takie oceny we wspomnieniach respondowanych mieszkańców.
A wzruszyli mnie najbardziej dawni posiadacze majątków, którzy tracili posiadłości pielęgnowane od pokoleń, czasem od stuleci. Może dlatego, że taki los dotknął rodzinę mojej Szanownej Małżonki.
Z rzadka jest trochę zabawniej w Był dwór, nie ma dworu. Na przykład gdy parcelacja majątków odbyła się niesłusznie i bezprawnie – np. dzielone ziemie miały poniżej 50 hektarów. Po wielu monitach i pismach do władz PRL oznajmia łaskawie, że dawny właściciel tych ziem może znów zamieszkać w swoim dworze. Ziemianin wraca, wita się ze skonfundowanym nieco dawnym fornalem, odwiedzając go w chałupie. Na ścianie wisi obraz ukradziony z dworu. Dawny posiadacz kiwa głową, zdejmuje go ze ściany. Mówi: „dobrze, Janie, żeście mi ten obraz przechowali, bo by go ktoś ukradł”
Marcin Andrzejewski – Złoty Peugeot
Kompletna chała i hucpa! Autor jest niewiarygodnym głąbem… a nie… zaraz, czekaj… „Złotego Peugeota” to przecież sam napisałem.
Jest w księgarniach. Kupcie, to skrytykujecie go za mnie.