Podróżowanie jest tańcem przestrzeni – takie stwierdzenie przeczytane w jakimś wierszu. Przestrzeń tańczy z podróżującym czy przed podróżującym popisuje się tańcem? Jest partnerką w tangu czy raczej solistką zespołu baletowego z odległej krainy, który przyjeżdża na tournée organizowane przez agencję koncertową? A może podróżowanie dzisiaj to chaotyczne podrygi w rytm mechanicznej muzyki i pulsowania stroboskopowych lamp. Jazda nocnymi ulicami, gdzie na skrzyżowaniach pulsują pomarańczowe światła.
Podróżowanie dawniej i dziś. Piesze pielgrzymki na drugi koniec Europy, wędrówki żołnierzy przez pół świata. Kiedyś słuchałem audycji radiowej o służbie w carskiej armii. Trwała 25 lat, ale czasami dostawało się przepustkę. Długą. Na tyle długą, że można było wrócić ze wschodniego wybrzeża Azji do Polski, pobyć chwilkę w domu i z powrotem udać się do jednostki. Pieszo przez Syberię, od wioski do wioski – kilkadziesiąt kilometrów. To były podróże, to były tańce przestrzeni. Jakiś dostojny polonez, a może ludowy, znany w całej Polsce chodzony. A dziś? Lotnisko, odprawa, dwie godziny lotu. Jeśli mamy miejsce od strony przejścia, to popatrzeć możemy najwyżej na stewardessę, jeśli przy oknie – coś tam miga w dole. I nagle budzimy się z podniebnego snu w jakimś odległym zakątku. Przestrzeń tańczy? Jak weselnicy prowadzeni przez wodzireja w wężu dobrze po północy.
Ciału skradziono czas, oczom spokój – inny wers współczesnego poety. Podróż jest translacją, przełożeniem przestrzeni na czas. Odbywana pieszo – jest też przełożeniem odległości na zmęczenie. Doświadczenie przestrzeni ma wtedy wymiar fizyczny. Samochód, pociąg czy samolot męczą raczej psychicznie niż fizycznie. Zastygłe mięśnie po przybyciu trzeba rozruszać. Ale jest jeszcze coś… ten spokój oczu. Idąc, kontemplujemy krajobraz, spokojnie oglądamy świat. Jadąc samochodem czy lecąc samolotem, oglądamy go przez szybę niczym w telewizji. To jest transmisja z podróży, a nie podróż. To są kursy tańca online. Tańca na linie – holowniczej.
Ostatnio dużo chodzę, zacząłem nawet chodzić do teatru. Zacząłem, bo przedtem jeździłem – tramwajem, samochodem. A teraz idę. Kilka kilometrów, godzinka marszu. Po drodze obserwuję ludzi – taki prolog sobie urządzam. I potem aktorzy grają (nie wiedząc o tym) dalszy ciąg tego miejskiego przedstawienia. Oglądam spektakl, po czym wracam tą samą drogą do domu. Epilog w jesiennej mgle. Można spokojnie przemyśleć, co się widziało. Już prawie całkiem zrezygnowałem z komunikacji miejskiej – chodzę albo jadę rowerem. Dalsze podróże? Nie zrezygnowałem z pociągu, raczej pociąg zrezygnował ze mnie. Już kilka razy nie było miejsc. „Pociąg objęty obowiązkową rezerwacją miejsc”. Wpadam na stację tuż przed odjazdem, chcę kupić bilet – nie ma miejsc. Ale w pociągu, który stoi na peronie, widzę nawet wolne siedzące. Pytam konduktora. – Zarezerwowane, ktoś wsiądzie później. Świat zaczyna przypominać taki pociąg z obowiązkową rezerwacją miejsc.
A rower? Kojarzy mi się z rumakiem, koniem mechanicznym osiodłanym siodełkiem. Wio, koniku! Przerzutka ma cztery biegi – stęp, kłus, galop, cwał. Do tego nowoczesne hamulce uzdowe, prrr. I te stojaki do przypinania rowerów – jak słupki przed knajpami na Dzikim Zachodzie. Kto by tam jeździł na elektrycznych hulajnogach. Kowboje? Szeryf? Na pewno nie Indianie. Ci to dopiero znają się na tańcach.