Kostka waży półtora kilograma i pół kostki – ile waży 30 kostek? Stara zagadka powróciła do mnie w lekko zmienionej wersji. A było tak…
Żonie zachciało się nowej ścieżki, takiej od furtki do drzwi domu. Stara ścieżka nie spełniała oczekiwań, popękane płyty chodnikowe psuły wrażenie już na wejściu. Uroda ścieżki nie dorównywała urodzie gospodarzy (urodzie żony nie dorównywała bardzo, mojej urodzie – tylko trochę), nie dorównywała też urokowi uliczki. Zatem zgoda, niech będzie ścieżka. Wezwaliśmy fachowca od murków, tarasików, dziedzińców i bram. Od kostki brukowej, granitowej i betonowej. Pomierzył, doradził, wyliczył. Wtedy mi się przypomniało, że mam trochę kostki w starym domu – w sam raz na obrzeża. Trzeba ją tylko przewieźć. Wymyśliłem, że załatwię sprawę dwukołowym metalowym wózkiem. No to jedziemy z tym koksem (znaczy się granitem).
Załadowałem 32 kostki, wózek trochę przygięło, koła zapadły się w mokry grunt. No dobra, niech ci będzie – powiedziałem do wózka i odjąłem mu tę końcówkę. Zostało trzydzieści, czyli jakieś 80-90 kilogramów. Trasa według mapy Google – 5,7 kilometra. Czas start. Ktoś obdarzony wielkim talentem literackim, na przykład Homer, mógłby o tej podróży napisać solidny epos. Ja ograniczę się do małej, felietonowej odysei. Bardziej komicznej niż kosmicznej.
Już po paru metrach okazało się, że w jednym kole nie ma powietrza. Przedziurawiona dętka wyszła bokiem z opony i wkrótce wkręciła się w szprychy. To był akurat moment, gdy poczułem pierwsze zmęczenie, więc zarządziłem sobie postój i zabrałem się do przecinania dętki. Pech chciał, że nie miałem akurat przy sobie nożyczek, scyzoryka ani piły. Ale przecież od tysięcy lat ludzkość używa w takich wypadkach kamiennych ostrzy. Dętka przecięta i wyplątana, opona zsunięta, można jechać dalej na samej metalowej obręczy. Wózek zaczął trochę skrzypieć, odniosłem też wrażenie, że jedzie się ciężej. Dużo ciężej. A przecież powinno być lżej o ciężar dętki.
Po kilometrze miałem dosyć. Byłem spocony, z nosa kapało, a czapka ciągle zsuwała się na oczy. W dodatku – nie uwierzycie – zaczął padać deszcz ze śniegiem. Właśnie mijałem rowerzystę-bałwana i pomyślałem: ale się wybrał z tym rowerem. W taką pogodę! Ciekawe, co on pomyślał o mnie. Drugi kilometr jakoś zleciał – co sto metrów robiłem odpoczynek, zmieniałem też technikę prowadzenia, to ciągnąc, to pchając mój nieszczęsny wózek. Potem pojawiła się myśl, że jednak nie dam rady, ale wracać – nędzna pociecha. A kompromitacja w oczach rodziny pewna. Może wyrzucić kilka kostek w krzaki? Przypomniały mi się opowieści, w których bohater ucieka przed wilkami czy innym niebezpieczeństwem i wyrzuca po kolei różne cenne rzeczy. A może poprosić kogoś o przechowanie połowy skarbu i wrócić po niego następnego dnia?
Po trzech kilometrach wjechałem w strefę cmentarza. Zakłady kamieniarskie po obu stronach ulicy niejako usprawiedliwiały moją eskapadę. Wyglądałem jak kamieniarz albo pomocnik kamieniarza, który będzie dłubał coś przy zapadniętym grobie. Ulica Doły róg Smutnej – pierwsze miejsce w rankingu depresyjnych skrzyżowań. Ale stamtąd już z górki. Odpoczynki teraz nie co sto, ale co pięćdziesiąt metrów. Coś strzyka w plecach, ręce mniej pewnie trzymają drążek wózka. Chyba nie był to najlepszy pomysł, ale już za późno. Ciekawe, czy gdybym zatrzymał taksówkę… zmęczenie zaburza racjonalność myślenia.
Na piątym kilometrze odpoczynki już co dwadzieścia metrów. Śpiewam sobie piosenkę o pajączku z refrenem „Nie poddawaj się, nie poddawaj się!”. Znam ją z kanału YouTube, który firmuje Smok Edzio – polecam, 29 milionów wyświetleń. Na skrzyżowaniu czerwone światło, ustawiam się na bocznym pasku dla rowerzystów. Zielone – trzeba się zmieścić za jednym razem, nie odpoczywać na środku. Potem mostek na Łódce, stacja benzynowa. Może by zatankować? Benzynę, kawę, owies? Wio, koniku… Piosenki mi się mylą, ale zaraz koniec. Ostatnie dwieście metrów. Zostawiam wózek i na trzy razy przenoszę w rękach kilka kostek i przerzucam przez płot. No, teraz to się jedzie! Prosto pod furtkę. A gdzie komitet powitalny? Gdzie wieńce laurowe, medal, może chociaż dyplom? Nikt nie chce docenić trzech godzin absurdalnego wysiłku.
Bo przecież można było wynająć samochód. Albo na dwa razy przewieźć w bagażniku. Albo poprosić pana od kostki, by się tym zajął, a samemu zająć się czymś pożytecznym. Na przykład pojechać na siłownię i poćwiczyć na symulatorze łodzi wioślarskiej. Można tam sobie ustawić obciążenie, jakby się wiozło kupę kamieni.