Zbliżają się walentynki i powraca problem, co kupić drugiej połówce z okazji tego dnia. Może kieliszki? Nie żartujmy, sprawa jest poważna. Jeszcze kilka lat temu na tak postawione pytanie odpowiadałem: nic. Uważałem, że to obcy kulturowo zwyczaj i że nie należy ulegać modzie. Ale presja mediów, reklamy i otoczenia robi swoje. Żona wyraźnie dawała do zrozumienia, że coś się jej tego dnia należy, więc w sumie czemu nie. Nie bądźmy tępymi doktrynerami, kupmy coś żonie (narzeczonej, kandydatce na narzeczoną). Ale i mężowi coś kupmy. Tylko co? Reklamy we wszystkich możliwych miejscach polecają drobiazg, który doda pikanterii waszemu związkowi albo coś w tym rodzaju. Z reguły chodzi o bieliznę.
Najpierw myślałem, że sprawę załatwi – zgodnie ze słownikową definicją – kartka pocztowa wysyłana do ukochanej osoby na dzień św. Walentego. Kartka przyszła pod koniec lutego, w dodatku rozmiękła w skrzynce pocztowej przysypanej śniegiem. Efekt mizerny. Potem postawiłem na kwiaty, ale kwiaty kupuję żonie tak często, że nie poczuła wyjątkowości dnia zakochanych. Bielizna – wszystkie trzy próby (fikuśne body, pas do pończoch i czerwone majtki) zakończyły się klapą. Żona uznała je za prezenty, które zrobiłem sam sobie. Dodatkowo ironicznie spytała, czy chcę, by to nosiła w środku zimy. Rzeczywiście koronkowe stringi nie nadawały się na lutowe mrozy, ale z drugiej strony – kupić na walentynki barchanowe gacie i rajstopy 100 Den?
Doświadczenia znajomych też nie napawają optymizmem. Jeden kolega zafundował żonie weekend w spa, zamierzając w tym czasie spokojnie obejrzeć ligową kolejkę. Pech chciał, że w luksusowym hotelu zepsuło się ogrzewanie. Jeżeli to ma świadczyć o temperaturze twoich uczuć, to dziękuję bardzo – usłyszał po powrocie żony. Inny kupił narzeczonej książkę kucharską i wpisał dedykację, która o mało nie doprowadziła do zerwania zaręczyn. Obyś zawsze mi smacznie gotowała – niewinny na pozór wpis i dwa pudła, dwa grzyby obok barszczu. Mam być twoją kucharką – tak to sobie wymyśliłeś? A w ogóle to umiem smacznie gotować, nie muszę się uczyć z jakichś książek. Trzeci z przywoływanych tu walentynkowych nieudaczników postawił na restaurację. By dodać pikanterii – restaurację tajską. Oczywiście na pytanie kelnera, którą wersję wybiera: łagodną, ostrą czy bardzo ostrą, odpowiedział, że bardzo ostrą, wychodząc z założenia, że dzięki temu wyda się wybrance bardziej męski. Wymiękł przy trzecim widelcu i spędził resztę wieczoru o chlebie i wodzie.
Jak zatem dodać temu wyjątkowemu wieczorowi pikanterii? Co podarować wybrance? Na poczcie widziałem mydełko w kształcie serca. Można by kupić, ale istnieje niebezpieczeństwo, że obdarowany/obdarowana odczyta to jako aluzję do poziomu swojej higieny. Widziałem też reklamę mydeł w kształcie penisa – może to i śmieszne, ale w opisie produktu przeczytałem, że może służyć jako oryginalny odświeżacz do szaf i szuflad. To stwarza niebezpieczeństwo bolesnej pomyłki. Czekoladki? Która kobieta jada dziś słodycze… Biżuteria? Jeśli stać was na diamenty… Wspólne zdjęcie wydrukowane jako puzzle? Jeżeli chodzicie do podstawówki…
Nie mam więcej pomysłów, chociaż… No jasne – książka (byle nie kucharska). Mam nawet na myśli konkretny tytuł. Wanna na wydaniu – zbiór intrygujących, dowcipnych, sprawnie napisanych felietonów. Pobudza wyobraźnię jak czerwone stringi, wzrusza jak bukiet białych róż, zaskakuje dowcipem ostrym jak tajskie jedzenie, a jednocześnie subtelnym jak rytuały pielęgnacyjne w renomowanym spa. Można dołączyć do prezentu płyn do kąpieli i zasugerować wspólną lekturę.