Odwiedził mnie starszy pan. Starszy niż ja, ale też starszy w ogóle. Starszy niż najstarsze odcinki „Kabaretu starszych panów”, starszy niż pierwsze polskie telewizory. Starszy pan nie rozstawał się z tabletem, z którego odczytywał swoje posty na Facebooku i (nie)stworzone przez siebie historie, spisane prozą lub mową wiązaną. Starszy pan wspominał dawne czasy – od zabaw z fajerką, przez pierwszomajowe pochody (tu wspomnienie koleżanek w białych bluzkach), aż po historię znajomego osiedlowego donżuana, który 40 lat temu namiętnie dawał w prasie ogłoszenia matrymonialne. Podobno dostawał wiele odpowiedzi. Ja mogłem się zrewanżować wspomnieniami gry w podmurek, porannych apeli (tu motyw koleżanek w białych bluzkach, zwłaszcza tych dwóch z pocztu sztandarowego) oraz opracowanej wspólnie z kolegą techniki podrywu. Otóż pewnego razu postanowiliśmy udawać studentów socjologii, którzy prowadzą ankietę na temat ulubionych lektur. Spotkane na ulicy piękne dziewczyny mieliśmy pytać o pięć najważniejszych dla nich książek. W ten sposób chcieliśmy poznać kobiety piękne i mądre jednocześnie – plan uroczy w swej naiwności.
Ale o tym innym razem, gdy jako starszy pan będę spisywał wspomnienia. Dziś o tych ogłoszeniach matrymonialnych (towarzyskich). Otóż wspomniany pan zaskoczył mnie pewnym szczegółem – w tamtych czasach, by dać ogłoszenie tego rodzaju, trzeba było udowodnić, że jest się stanu wolnego (chyba wystarczał wpis, czy może raczej brak wpisu, w dowodzie osobistym). Dziś będzie o pieczątkach, które – to pamiętam – były kiedyś prawdziwą obsesją. Każdy szanujący się urzędnik przystawiał stempelek i to było jak urzędowy pocałunek. Pieczątki zamawiało się w specjalnych zakładach, gdzie z kolei trzeba było udowodnić, że do pieczątki o podanej treści ma się prawo. Najlepiej było udowodnić to pismem z jakąś inną pieczątką. Podstemplować szkolną legitymację – główna troska przed wakacyjnym wyjazdem. Nawet Reksio stemplował ochoczo w każdym odcinku, o bohaterze „Pociągów pod specjalnym nadzorem” nie wspominając.
Myliłby się jednak ktoś, kto doszedłby do wniosku, że świat był kiedyś bardziej sformalizowany czy zbiurokratyzowany, że liczba zezwoleń, pism, sprawozdań i kosztorysów maleje wraz z postępującą wolnością gospodarczą i każdą inną. Otóż niekoniecznie. W mrocznych latach 80. dorabiałem sobie na różne sposoby, na przykład sprzedając wyhodowane w ogródku warzywa właścicielce osiedlowego warzywniaka. Albo samemu stojąc pod sklepem z pomidorami i natką pietruszki. Trudno uwierzyć, ale żadna straż miejska (której jeszcze nie było) się nie czepiała. Gdy w 1990 własnym sumptem wydałem swój pierwszy tomik (na marginesie dodam, że lekko grafomański), zaniosłem kilka egzemplarzy do księgarni i po prostu zostawiłem do sprzedania – bez żadnej faktury, wuzetki, oświadczenia czy czego tam jeszcze. RODO? Na klatkach schodowych wisiały spisy lokatorów, w książce telefonicznej można było znaleźć adresy i numery telefonów. Zwykły człowiek nieraz przez cale życie nie podpisywał żadnej zgody na przechowywanie swoich danych osobowych. A mimo to przesyłek reklamowych przychodziło jakby mniej. Więcej powiem – o reklamowe broszury głupich świec samochodowych prosiło się w listach pisanych za granicę (adresy kupowało się od kolegów).
Sześcioletnie dzieci chodziły do sklepu bez opieki dorosłego (sam chodziłem), czasami nawet kupowały dziadkom papierosy (sam kupowałem – raz). Od pierwszej klasy człowiek zostawał sam w domu (albo i poza domem, z kluczem na szyi) i nikt nie oskarżał rodziców o brak opieki. Nikogo (no prawie nikogo) nikt nie przywoził do szkoły ani z niej nie odbierał. I tak dalej. Kierowcy autobusów zatrzymywali się między przystankami, gdy ktoś ich poprosił. Albo wcześniej otwierali drzwi, by można się było przesiąść. Do przepisów ludzie podchodzili elastycznie, co wydaje się zdroworozsądkowym, choć czasami niebezpiecznym podejściem.
Starszy pan nie zdążył na autobus. Kierowca już ruszył z przystanku, ale stoi na światłach. Starszy pan macha, prosi o otwarcie drzwi. To oczywiście sprzeczne z przepisami, to niebezpieczne. Niebezpieczne dla pasażera czy dla kierowcy? Włączone kamery pokażą, że złamał przepisy. No to jedziemy dalej, no to dalej stoimy. Starszy pan klnie pod nosem. Nieładnie. Wyjmuje tablet, sprawdza połączenia. Chyba już nie zdąży na spotkanie, nie odwiedzi mnie i nie opowie o zabawach z fajerką, pierwszomajowych pochodach, białych bluzkach koleżanek i matrymonialnych ogłoszeniach. Nie spotkamy się i będą musiał go wymyślić. Wymyślić, jak puentuje swoją historię: kiedyś to trzeba było pokombinować, postarać się, a teraz to piszą wprost, że chodzi im o seks. Nawet chwalą się rozmiarami, ale to może być fake news.