Ostatnio często oglądam telewizyjny kanał tematyczny poświęcony remontom, designowi, urządzaniu domów i ogrodów. Program nadawany jest całodobowo, a ja mam wykupiony dostęp online, więc mogę sobie oglądać i oglądać. No to oglądam, choć sam nie wiem po co. Pierwsze wytłumaczenie – nazwijmy je oficjalnym – szukam inspiracji. Sam przerabiam dom, więc może coś tam sobie podejrzę, coś mi się spodoba, zapamiętam jakieś uwagi prowadzącego – tak to sobie tłumaczę. Ale co ja mogę podpatrzeć w programie, w którym konsultantka biznesowa wybiera sobie jeden z trzech domów na wzgórzach wokół Los Angeles. Ten jest wspaniały, mogłabym tu praktykować jogę i hodować węże – mówi i zastanawia się, czy wydać 6 milionów dolarów. Pani agentka nieruchomości z profesjonalnym uśmiechem oprowadza ją (i nas) po wnętrzu oraz podwórzu z basenem i palmami. Inspiracje? Może przesuwne drzwi do łazienki na prowadnicy w industrialnym stylu.
To już szybciej zainspiruje mnie pan, który kupił na wyspie u wybrzeży Szkocji starą chatę z kamienia, rozebrał ją i złożył z powrotem, sklejając kamienie nową zaprawą. W środku zrobił sobie przy schodach balustradę z wyrzuconych przez morze gałęzi. Ciekawe, tylko że u mnie do morza daleko. Oglądam i oglądam, staram się zapamiętać jakieś ciekawe pomysły, ale w sumie to wolę o nich słuchać niż je realizować. Może więc to oglądane to jakaś zastępcza aktywność. Może jestem jak kibic, któremu się wydaje, że oglądając mecze, żyje sportem i właściwie to sam jest już sportowcem. A przynajmniej mógłby nim być, gdyby tylko mu się chciało. A jednak gdy się tak naoglądam o tych budowach i przebudowach, to przecież w końcu ruszam do boju. Coś wyburzę, coś przybiję, obraz powieszę, szafkę zmontuję.
Zatem motywuje mnie to oglądanie do pracy? Raczej odwrotnie – praca zachęca do oglądania. Po przybiciu paru desek odpalam komputer i patrzę, jak Mats buduje swój dom na skale w środku szwedzkiego lasu. Żona (Matsa) trochę się niepokoi, bo przekroczyli nie tylko budżet, ale i terminarz, a tu dom jeszcze niegotowy. Mats jest bowiem perfekcjonistą i gdy podłogi w obu częściach salonu wychodzą mu na minimalnie różnych wysokościach, zaczyna je kłaść od początku. Prowadzący program delikatnie sugeruje, że Mats lubi budowanie, a nie mieszkanie w zbudowanym. Ciekawe, czy gdy skończy, będzie się cieszył efektami swojej pracy, czy szybko poszuka czegoś, co można by jeszcze poprawić. Rozumiem żonę Matsa i rozumiem Matsa – jestem chodzącą, a raczej siedzącą empatią. Właściwie to utożsamiam się z Matsem – przecież obaj dzisiaj przybijaliśmy deski. Czuję, że wszyscy remontujący domy na świecie to wielka rodzina.
A może chodzi o podglądanie, o stare jak świat zajrzenie przez okno do cudzego mieszkania. Tym razem oknem jest ekran, a podglądani sami nas zapraszają do patrzenia, ale przyjemność zobaczenia, jak żyją inni, pozostaje ta sama. No to jak żyją? Różnie, ale po tych wszystkich przeróbkach wygląda to dosyć podobnie. Jakby ci wszyscy eksperci kończyli te same kursy urządzania (klasyczny model programu – ekspert według mglistych wskazówek właścicieli pomaga unowocześnić/odświeżyć/doświetlić wnętrza, na koniec wprowadza ich do nowej wersji mieszkania, a oni są w szoku). Co zatem zauważyłem? Duże kuchnie, mało miejsca na książki. Nawet jeśli w projekcie pojawia się gabinet, to bardziej z biurkiem i regałem na segregatory (Mark ma firmę i przyda mu się miejsce do pracy). W salonach pojawiają się jakieś półki, na przykład przy kominku, ale bogatego księgozbioru na nich raczej nie postawisz. Za to w kuchni – szaleństwo szafek, blatów, wmontowanych w zabudowę urządzeń. Prawie obowiązkowo wyspa, im większa, tym lepsza. Tu będziemy mogli gotować z przyjaciółmi.
Oczywiście są wyjątki, dużo wyjątków jest w programach typu Tadeusz i Monika porzucili miasto, by zamieszkać w starym dworze z widokiem na góry. Dwór był oczywiście w katastrofalnym stanie, ale Tadeusz i Monika go heroicznym wysiłkiem wyremontowali. Teraz Tadeusz kolekcjonuje szable i hoduje winorośl, a Monika uprawia lawendę, organizuje warsztaty i w wolnych chwilach pisze książki. Ci to owszem – mają dużo książek, zdjęcia w porządnie oprawionych albumach i kilka psów łaszących się do prowadzącej program. Lubię optymizm przedstawianych w tych programach historii. Dwór zawsze jest zniszczony, ale potem, po przewinięciu na podglądzie taśmy czasu, prezentuje się okazale. Płonie ogień w kominku, gospodarze snują wspomnienia, w tle delikatna muzyka. Nigdy nie jest tak, że dachu nie dało się naprawić, a Monika – wkurzona i zmęczona – przeklina decyzję o kupnie dworu i wraca do miasta. I może to dobrze, bo od takich historii są filmy z gatunku dramat obyczajowy, a nie nasz kanał tematyczny o udanych remontach. Świat tak właśnie powinien wyglądać: na początku jest chaos i zaniedbanie, na końcu wszyscy są uśmiechnięci i zadowoleni. I prawie zmieściliśmy się w budżecie.