Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Takie przysłowie, mądrość narodu. Wiadomo, kto się poprawił, powinien dostać drugą szansę. I czyste konto. Panna źle się prowadziła, ale się zmieniła. Facet pił i bił, ale przestał, gdy opadł z sił. Sąsiad z każdym wciąż się kłócił, ale kiedy się nawrócił – skończył z tym. Takie rymowane przykłady, jednozdaniowe historyjki. Ich bohaterom trzeba odpuścić, wyczyścić im rejestr. To tak jak w prawie – istnieje instytucja zatarcia kary. Po pięciu czy po dziesięciu latach bez recydywy… Trochę więcej w przypadku wojowniczych narodów, ale i tu nie chowamy urazy w nieskończoność. Któż by dziś chciał rozliczać Szwedów z potopu?
Z drugiej strony mądrość mądrością, ale dosłownie rozumiane zdanie o (nie)zapisywaniu w rejestr jest trochę nielogiczne. Nie należy zapisywać tego, co było, a nie jest – więc co zapisywać? Coś, co (było) i jest? A co, gdy być przestaje – wykreślać z rejestru? Tak rozumiany rejestr byłby zapisem stanu obecnego, zapisem chwili. A przecież większość ewidencji, katalogów czy list służy pamiętaniu, jak było. Księgi wieczyste to historie nieruchomości, książki wejść i wyjść to rejestracja ruchu w siedzibie jakiejś ważnej instytucji. W razie czego można sprawdzić, kto wchodził do budynku trzy dni temu, kto się meldował w hotelu. Rozszerzmy znaczenie słowa rejestr – niech to będzie wszelka forma utrwalenia jakiegoś stanu rzeczy, wszelka forma pamięci. Czy mamy pamiętać to, co jest? Czy raczej to, co było?
A przecież nie pamiętamy. Zapominamy, przekręcamy, koloryzujemy. Do nieuniknionej subiektywności wspomnień dodajemy wcale nie nieuniknioną historyczną amnezję. Ostatnio dwa razy zdarzyła mi się sytuacja, w której młodzi ludzie nie znali znaczenia skrótu PRL. I nie byli to jacyś niedouczeni licealiści, tylko aktorka i dziennikarz piszący o budownictwie. Oboje rozumieli go jako Polska Republika Ludowa. Niby niewielka różnica – wszak rzeczpospolita to staropolskie określenie republiki. Błąd niby niewielki, ale symptomatyczny. Dla ludzi dwudziestokilkuletnich PRL to zamierzchła historia. Coś jak radziecki potop szwedzki. Akcja sztuki, którą oglądałem, rozgrywała się w latach 60. Ale ile w tym było prawdziwych lat 60.? Tych polskich, gomułkowskich, tej małej stabilizacji tak słabo opisanej w naszej literaturze. Znacie jakieś realistyczne powieści, jakieś dobre filmy o tym czasie? Bo ja na przykład chciałbym wiedzieć, jak wyglądały „tamte prywatki”, jak wyglądała młodość pokolenia moich rodziców. Jak do siebie mówili, jak się ruszali, jakie dźwięki i zapachy tworzyły tło?
Zresztą co tam lata 60 – wejdźmy w kolejną dekadę – lata 70. jakoś tam pamiętam. Ale gdy o nich czytam – zawsze coś mi się nie zgadza. Z autorem poczytnych kryminałów toczyliśmy na przykład spór o telewizory w roku 1974. On napisał, że w całej kamienicy był jeden i właścicielka zapraszała sąsiadów na telewizję. Ja pamiętam, że w całej naszej klasie raczej każdy miał w domu telewizor. No dobra – mieszkałem na nowym osiedlu, a nie w zabiedzonych rejonach śródmieścia (jak bohaterowie książki), ale i tak ten szczegół wydaje mi się anachronizmem. A może się mylę, może było i tak, i tak. Pewno można to jakoś zweryfikować, porównać jakieś dane o produkcji i sprzedaży odbiorników w tamtym czasie, może jakieś archiwa prywatnych zdjęć pozwoliłyby zobaczyć, co kto miał wtedy w domu. Problem w tym, kto ma się tym zająć. Historycy? Reportażyści? Pisarze? Kto ma nam opowiedzieć o latach naszego dzieciństwa? Inny problem: komu wierzyć? Źródłom pisanym? Prasie, która kłamała, lukrując rzeczywistość? Czy ludziom wspominającym czasy swej pięknej po latach młodości?
Czasami odnoszę wrażenie, że w powszechnej świadomości PRL to skrzyżowanie Rejsu, Czterdzistolatka i filmów Barei z Orwellem. Plus elementy scenograficzne jak w modnych dziś klubokawiarniach. Ale to zawsze tylko rekonstrukcja, jak współczesna ulica na potrzeby filmu przerobiona na miasto w czasie okupacji. Jeśli uważnie się przyjrzeć, można zobaczyć plastikowe okna na drugim piętrze (na pierwszym scenograf zasłonił je szyldem z muzeum). Coś nam umyka, coś bezpowrotnie przepada. Nie potrafimy oddać klimatu tamtych czasów. Za chwilę to samo stanie się z okresem transformacji. A potem z czasem dzisiejszym. I niewiele pomogą miliony filmików wrzuconych do Internetu. Ktoś musiałby je przesiać, przefiltrować, wyłowić z tła szczegóły, stworzyć jakąś opowieść. A i tak byłaby to jego subiektywna wizja. Z kolei dla historyków najważniejsze są dokumenty, źródła pisane. Owszem, podchodzą do nich krytycznie, ale jednak na nich się koncentrują. Archiwa urzędowe i prywatne archiwa naszych umysłów – które prawdziwsze?
Jest jeszcze kwestia mody. Mniej więcej po 50 latach każda estetyka powraca. Ze strychów i piwnic można wyjąć coś, co właśnie przeszło przez czyściec leżakowania w lamusie i tryumfalnie powraca na salony. Tak było z designem z lat 60. Tamte meble, tamta grafika, tamte wzory – nagle stały się modne. Teraz obciachem są lata 80. (boazerie, marynarki z poszerzanymi ramionami, tapirowane włosy, kolorowe, szerokie przepaski, Kombi, Bajm, Limahl, Michael Jackson i cały ten kicz). Obawiam się jednak, że niedługo słusznie wymierzona kara zapomnienia ulegnie zatarciu i ta estetyka znowu będzie modna, a może nawet chroniona. Co było, a nie jest, wpisze się w rejestr… zabytków. A potem konserwator zabroni rozbierać ścian obłożonych sidingiem.