W kwestii ryżu popełniliśmy kardynalny błąd – mówi Bill Clinton. I wcale nie chodzi mu o wybór menu na przyjęcie kończące kampanię wyborczą żony. Chodzi mu o żywnościową pomoc dla Haiti, którą jego administracja wymyśliła, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: wspierać biedny kraj w Ameryce Łacińskiej, a jednocześnie wspierać swoich farmerów, borykających się z nadprodukcją żywności. Ryż poleciał na Haiti, gdzie od razu ceny spadły, lokalni producenci zbankrutowali, porzucili swoje poletka w górach i przenieśli się do stolicy, tworząc gigantyczne fawele i zaciągając się masowo do działających w tych fawelach gangów. Całą historię obejrzałem w dokumencie Michaela Mathesona Millera Poverty, Inc., pokazywanym w Polsce jako Bieda sp. z o.o.
Film jest intrygujący i na tyle kontrowersyjny, że nie został dopuszczony do festiwalu organizowanego przez ONZ (zdobył za to kilkanaście nagród na innych festiwalach). Oprócz Clintona wypowiada się w nim wiele osób z 20 krajów świata, którym to krajom pomagają rządy, organizacje pozarządowe i… artyści (Bono pokazany jest w filmie jako ktoś w rodzaju managera tytułowej spółki). Jedna z przedstawionych historii: na Haiti mała firma zaczęła produkcję ulicznych lamp zasilanych energią słoneczną. Wszystko działało świetnie, dopóki organizacje charytatywne nie zaczęły przysyłać podobnych latarni, tyle że darmowych. A z darmowymi produktami jeszcze nikt nie wygrał konkurencji. Można więc powiedzieć, że haitańscy biznesmeni mają wyjątkowo trudną sytuację, bo na wyspie działa 10 000 organizacji z całego świata. Miejscowi mają jedynie posłusznie ustawiać się w kolejce po pomoc.
Podobnie jest w krajach afrykańskich. Pomoc – wynikająca z dobrych chęci i odruchu serca – jest tam nieraz odbierana jako nowa forma kolonizacji. A kolonizatorami są… konsultanci i przedstawiciele organizacji pozarządowych. Na pewno nie jest to regułą (a być może jest nawet rzadkością), ale w filmie mówi się o wspaniałych domach ze służbą i wygodnym życiu szefów programów pomocowych, którzy zachowują się właśnie jak kolonizatorzy sprzed kilkudziesięciu lat. Na pomocy biednym można nieźle zarobić. Być może dlatego nie pozwala się im wyjść z biedy. Pomagający mają tu wspólny interes z lokalnymi politykami.
Nie jesteśmy tu jednak od streszczania filmów, ale od intrygujących pytań i niestandardowych skojarzeń. Otóż chciałbym zapytać, czy opisana sytuacja nie przypomina czasem finansowania kultury w Polsce? Twórcy i animatorzy, bibliotekarze i publicyści czekający na paczki z darami? Raczej na pakiet z grantami. Kulturze pomaga dziś ministerstwo, samorządy i wiele powołanych w tym celu fundacji. Ze skutkiem dość podobnym do pokazanego w filmie. I tylko Bono nie śpiewa dla naszych twórców – muszą sobie zaśpiewać sami.
Październik i listopad to w instytucjach kultury gorący czas pisania wniosków, luty z kolei – czas tryumfu lub rozgoryczenia związanego z publikacją listy dofinansowanych projektów. W tym roku w programie „promocja czytelnictwa” pieniądze przyznano mniej więcej 90 podmiotom spośród 490, czyli 1/5. To i tak niezłe proporcje – dawniej bywało gorzej. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że we wszystkich programach dofinansowuje się co piąty wniosek, to i tak musimy pogodzić się z tysiącami wniosków odrzuconych. Wniosków, które ktoś musiał napisać, ktoś musiał ocenić, rozpatrzeć odwołania, potem rozliczyć. Wniosków, o których z góry było wiadomo, że nic z tego nie będzie, bo wszyscy przecież dostać nie mogą. A w tych przyznanych pieniądzach wiele przeznaczonych jest na promocję, hotele i dojazdy, na całą otoczkę i oprawę. Naprawdę wielu ludzi żyje całkiem nieźle z finansowania kultury: ci wszyscy specjaliści od pisania wniosków, oferujący swą pomoc i wsparcie, te firmy szkolące, jak wnioski pisać (to także jeden z pierwszych tematów w programie studiów doktoranckich), przyznający dotacje i rozliczający wkład własny – czyż nie są przybyszami z pierwszego świata urzędów lub drugiego świata biznesu?
A teraz pytanie: ile wydawnictw powstało w Łodzi w ostatnich latach? Do głowy przychodzi mi jedno – Officyna. Wszystkie, które działają (z trudem) na rynku, powstały w latach 90. Dlaczego? Bo bardzo trudno konkurować z dużymi firmami, które wydają dziesiątki pozycji rocznie, w dodatku pozycji dotowanych z różnych programów grantowych. Ktoś, kto chciałby założyć nowe wydawnictwo, jest w sytuacji haitańskiego producenta paneli słonecznych. Albo afrykańskiego szewca, posiadającego warsztat w miejscowości, do której przyjeżdża autobus z darmowymi butami Tom Shoes (ta znana firma wymyśliła akcję para za parę – kupno jej butów oznaczało przekazanie drugiej pary biednym w Afryce). Poezji w ogóle nikt już nie kupuje, bo 90% jest wydawana z grantów i rozdawana przy róznych okazjach.
I analogia trzecia – podobieństwo lokalnych przywódców w państwach objętych pomocą do działaczy i urzędników, którzy dystrybuują pieniądze na niższe szczeble. Dostają z góry paczki pieniędzy, tak jak ci w Afryce dostają z samolotu worki ryżu. Na tym budują swą pozycję. Stworzyliśmy system pomocy kulturze (chwała za to), spróbujmy go uprościć i ulepszyć. Podobno nawet (pro publico) Bono śpiewa ostatnio inaczej.
PS. Film Millera można zobaczyć w canal+ Discovery 25 lutego o 16.00.